ROZDZIAŁ IV
- Widzę cię,
Norey. – Nikt mu nie odpowiedział. Może było to spowodowane, że Garth Carpenter
mówił na tyle cicho, by nie usłyszał go nikt poza nim samym. – Widzę cię Norey
– powtórzył, choć równie cicho. Pociągnął łyk ciemnego ale znajdującego się w wielkim kuflu z żelaznymi okuciami. – Norey,
widzę cię, do cholery.
Nikt mu jednak
nie odpowiedział. Ten, do którego mówił, zbliżał się do niego odziany w wytarty
brązowy płaszcz, upstrzony plamami błota i soli. Twarz była skryta pod
kapturem, lecz zabójca ją poznawał. Okrągła twarz, pokryta krótkimi
sinoczarnymi włosami, zadarty nos oraz jasnozielone oczy, a także mięsiste usta
wiecznie wykrzywione w gniewnym grymasie. W prawej ręce Noreya błysnął nóż. Garth
pochylił się nad trunkiem, a gdy jego przyjaciel przechodził obok, złapał go za
prawicę i wykręcił ją tak mocno, że palce puściły sztylet.
- Nie wypadasz
z formy – mruknął siadając naprzeciwko.
- Wszędzie
poznałbym tą twoją gębę, Norey – odrzekł zabójca, wzruszając ramionami. –
Chcesz trochę ale?
- Nie, za
niedługo muszę się zobaczyć z Handwyckiem od Posłańców.
- A ten czego
znowu chce?
Norey Leyte
prychnął pogardliwie.
- A czego ten
cholerny dureń może chcieć? Pewnie znowu będzie mi kazał wysłać paru moich
chłopaków, żeby uczyli jego chłystków walki, albo eskortowali jakiegoś nich
podczas wielce niebezpiecznej drogi do burdelu. – Splunął. – Mam ochotę
powiedzieć mu, żeby się pierdolił.
- Lepiej tego
nie rób – ostrzegł go Garth. – Może i jest tchórzem, ale nie jest głupi. Może
się nas pozbyć, kiedy tylko zapragnie.
- A my nie
możemy zrobić tego samego z nim? – zapytał poirytowany Norey.
- Uwierz mi,
niewiele jest rzeczy, które ucieszyły by mnie bardziej. Ale powiedz mi
przyjacielu, czy to nie byłoby dziwne, gdyby mężczyzna w sile wieku nagle
umarł?
- Zdarzało się
to już lepszym od niego. – Spojrzał na kufel ściskany przez zabójcę w dłoniach
i westchnął. – Niech cię szlag, Garth. – Odwrócił się i krzyknął – Oberżysto,
kufel ale!
Pomieszczenie
wypełniał dym unoszący się pod osmalonym sufitem, szukający jakiegoś ujścia,
zapachy potu, piwa i taniego kwaśnego wina, a także dźwięki pieśni. Na kolanach
jednego z najemników Noreya siedziała chuda karczemna dziewka słuchająca z
promiennym uśmiechem, odsłaniającym krzywe zęby, pieśni, zaś zbrojny wprawnymi
ruchami rozwiązywał jej gorset.
Kiedy
przeniesiono piwo, dowódca najemników pociągnął haust i podjął przerwaną
rozmowę.
- Przyjacielu,
obaj dobrze wiemy, że zabijałeś już lepszych ludzi, i to tak, żeby nikt się nie
zorientował, że to ty za tym stoisz. – Starł z wąsów pianę i ponownie splunął.
– Ktoś powinien zorganizować mu takie dymanie, jakie on funduje nam. Przemyśl
to. – Po tych słowach wstał, a Garth podążył za jego przykładem.
Kiedy
przechodzili obok pulchnego karczmarza, wojownik wetknął mu w dłoń garść
miedziaków. Nawet, jeśli łysy mężczyzna chciał zaprotestować, to wzrost i
postura Noreya odwiodły go od tego pomysłu. Najemnik był wyższy niż większość
mężczyzn, a do tego szeroki w barach i tak silny, że potrafił wygrać gołymi rękoma
z przeciwnikiem w pełnym rynsztunku.
Gdy otworzyli
drzwi, w twarz uderzyły ich chłód i ulewa, która szalała od ponad dwóch
tygodni. Jak tak dalej pójdzie, to nie
będzie potrzebna żadna armia, żebyśmy tu wszyscy pozdychali. Choć szczerze
powiedziawszy Garth wolałby, żeby pogłoski o suańskiej armii, która przedarła
się przez granicę nie były prawdziwe. Dla Gildii Zabójców pokój był
zdecydowanie bardziej opłacalny. Gdy nadchodziła wojna, każdy mężczyzna zdolny
walczyć był wcielany do armii i wyruszał ku bitwie. Niewielu wracało.
Przeszli do
niewielkiej stajni znajdującej się obok karczmy i skierowali się ku wielkiemu
siwkowi Noreya. Najemnik nałożył na zwierzę siodło.
- Ilu twoich
ludzi zostało w mieście? – zapytał nagle Garth.
- Cztery
kompanie.
- Które? –
dopytywał się zabójca.
- Wszyscy od
Srebrnej Pięści, Czerwone Jastrzębie, Pomiot Smoka i Złamane Włócznie. W sumie
to będzie jakoś… - Tu zrobił pauzę, by policzyć, ilu tak naprawdę ich będzie. –
No, około sześć tysięcy ludzi.
- Radzę ci,
żebyś zostawił ich wszystkich w mieście – ostrzegł go Carpenter.
- Niby z
jakiego powodu? – zdziwił się najemnik.
- Stawiam mój
najlepszy sztylet, że możesz na tym nieźle zarobić. Zresztą – dodał – czy ja ci
kiedyś źle doradziłem?
- Jak tak się
zastanowić, to nie. – Uśmiechnął się gorzko. – Niech cię szlak, Garth. Zgoda,
zostawię tu moich chłopców. Ale jeśli mnie oszukasz…
- Spokojnie,
znam konsekwencje – odrzekł odsłaniając rzędy białych zębów w uśmiechu. – Nie
ma obaw. Jeszcze przed końcem lata będziecie mieli zatrudnienie – skłamał.
Twarz Noreya
przyjęła wyraz, jaki zwykła przybierać, gdy najemnik nad czymś się zastanawiał.
Na czole pojawiło się jeszcze więcej zmarszczek, niż było na nim normalnie, po
czym wojownik zrobił najbardziej zasępioną ze swoich min.
- Niech będzie
– orzekł w końcu.
Zadowolony z
efektu Garth pożegnał się z przyjacielem i odprowadził go do drzwi stajni.
Najemnik oddalił się kłusem ku swojej siedzibie znajdującej się w porcie;
końskie kopyta stukotały głośno o bruk, nawet wśród ulewy. Kiedy płaszcz jego
przyjaciela zniknął w oddali, zabójca wrócił do stajni, by osiodłać swojego
karego wierzchowca.
Prowadził go za
uzdę ku wyjściu z budynku, gdy rozległ się dźwięk kilkuset jeźdźców jadących
ulicą. Wystawił głowę na zewnątrz, by zobaczyć, kogo niesie w taką ulewę. Stary
Ironheart wyjechał dwa dni temu i wszyscy zastanawiali się, po co, a także, kto
będzie następny. Garth w ucieszył się, gdy zobaczył ciemnofioletową chorągiew
ze złotą głową węża – przy okazji wygrał sporo złota. Na czele długiej kolumny
obleczonej w stal jechał stary wąż wraz z dwoma synami, starszy po lewej,
młodszy po prawej.
Lord Daarn
Serpent widział już co najmniej dwa i pół cyklu, ale z samego jego wyglądu dało
wywnioskować, że jest prawdopodobnie najsilniejszym z lordów wielkich Rodzin. Ciemnobrązowe
włosy, niemalże czarne, były w paru miejscach poprzetykane wąskimi paskami
siwizny. Owalna twarz była ogolona na zero. Głęboko osadzone błękitne oczy
patrzyły pewnie przed siebie, a haczykowaty nos jakby dodawał pewności siebie
staremu wężowi. Mógł mieć jakieś sześć i pół stopy wzrostu, może nieco mniej.
Syn jadący po
jego prawicy prezentował się równie dumnie. Krótko przystrzyżone brązowe włosy,
awanturnicze iskierki w błękitnych oczach, wydatne usta rozciągnięte w
łobuzerskim uśmiechu, haczykowaty nos i cień jednodniowego zarostu pokrywający
jego pociągłą twarz. Chłopak był szeroki w barach, a jednoręczny miecz, a także
trójkątna tarcza z drewna z żelaznymi okuciami i ćwiekami przytroczone do
siodła obok hełmu z pozłacanej stali ozdobionego głową węża dodatkowo
rozwiewały wszelkie wątpliwości dotyczące tego, czy potrafi walczyć. Rozmawiał
o czymś ze swoim młodszym bratem, który jednak, pomimo kilku podobieństw,
znacząco się od niego różnił. Był tylko trochę niższy, ale włosy, koloru
jasnobrązowego, a w zasadzie podchodzącego pod ciemny blond, miał aż do ramion;
teraz, gdy były mokre, przylepiły się mu do szyi i zbroi. Podobnie do brata,
miał pociągłą twarz i błękitne oczy, w których tlił się ten sam buntowniczy
płomień. Jego usta wydawały się być prawie stworzone do uśmiechów, zwłaszcza
teraz, gdy zaśmiał się z czegoś, co opowiedział mu brat. Nos, w przeciwieństwie
do ojca i brata, miał orli, zapewne po matce. Znad prawego ramienia wystawała
rękojeść półtora ręcznego miecza. Garth nie miał wątpliwości, że chłopak nie
miał najmniejszych trudności w posługiwaniu się nim.
Cała trójka
była obleczona w zbroje z czarnej stali, a wszyscy zbrojni podążający za nimi w
zwykłe stalowe zbroje, pociągnięte złotą, czarną i fioletową emalią, na głowach
mieli czarno-fioletowe hełmy z podniesionymi przyłbicami, ozdobione wijącymi
się wężami. Kwiat rycerstwa z wężowego lenna. A teraz wracali do domu, choć
przed końcem wojny najpewniej wszyscy będą martwi.
Obserwował tą
żywą rzekę płynącą ulicami Cathair Oir pośród ulewy, jakiej nie pamiętał nikt z
żyjących. Garth z niekrytą obawą zauważył, że oddech zarówno jeźdźców, jak i
wierzchowców zmienia się w białe obłoczki pary. A to dopiero końcówka lata – przypomniał sobie w duchu, bojąc się
nadchodzącej jesieni.
Pamiętał
jedynie dwie zimy, ale obie były najstraszniejszymi okresami w jego życiu. Nie
dzieciństwo, które spędził jako niewolnik za morzem, ale właśnie zimy w
Vandenii. Ludzie zamarzali we własnych domach, wsie i miasteczka znikały pod
zwałami śniegu, by wyłonić się spod zasp na wiosnę. Całe armie zmieniały się w
zbitkę wielkich sopli lodu. Zaspy wysokie na dwadzieścia stóp… I coś, co
przychodziło każdej nocy. Nikt tak naprawdę nie wiedział, co to, nikt tego nie
widział… Wszyscy jednak wiedzieli, że istnieje. Coś, co zamrażało wnętrzności
samym spojrzeniem czarnych niczym sam mrok oczu, coś nieuchwytnego i
przerażającego, o czym wszelkie księgi milczały, a czym nikt nie potrafił
powiedzieć nic. Przychodziło co noc przez trzeci rok zimy, a potem znikało, tak
samo szybko, jak się pojawiało, by wrócić za dziewiętnaście lat.
Na samą myśl o
tym, po jego ciele przebiegł dreszcz.
Gdy kolumna
przejechała i zniknęła za główną bramą, dosiadł konia i skierował się ku
tawernie noszącej nazwę „Pod Złamanym Srebrnikiem”, będącej swoistą siedzibą
Carpentera. Nigdy nie spotykał się z przyjaciółmi, tam, gdzie mieszkał. Dla
pewności.
Ulice były
nienaturalnie puste odkąd zaczęło mocniej padać. Wszystkie kramy i stragany
schowały się na statkach, czy w gospodach, wraz z właścicielami, a mieszkańcy
pochowali się w domach. Nawet kurwy nie pokazywały się w oknach, ani na
balkonach, by zachęcać potencjalnych klientów do odwiedzenia burdelu.
Podróż nie
zajęła mu tak długo, jak się tego spodziewał, bowiem na ulicach nie spotkał
dosłownie ani jednej żywej duszy. Szyld karczmy bujał się skrzypiąc
przeraźliwie, a wielkie krople deszczu uderzały o niego z całą swoją siłą,
jakby postawiły sobie za nadrzędny cel zniszczenie tego znaku. Zsiadł z konia i
zaprowadził go do starego budynku znajdującego się obok gospody, który służył
jako stajnia. Gdy znalazł się w środku, w jego nozdrza uderzył smród końskiego
gówna i gnijącej słomy. Zdjął z wierzchowca siodło i wprowadził go do boksu,
zamknął w nim, schował siodło i skierował się na powrót ku karczmie.
Pchnął grube
dębowe drzwi z żelaznymi okuciami, które jęknęły głucho, gdy poruszyły się
zawiasy. Od razu poczuł bijące od wnętrza tawerny ciepło i przyjemne zapachy.
Drewniane krokwie i sufit były już od dawna osmalone przez dym uchodzący z
wielkiego kamiennego paleniska. Przy długich stołach zasiadali liczni goście,
tak jak przy małych stolikach ukrytych w arkadach. Pomieszczenie wypełniały
dźwięki Córki Młynarza śpiewanej
przez wędrownego minstrela, a także kilku pijanych gości o bujnych brodach
ubrudzonych piwem i resztkami jedzenia.
Już kończyli
śpiewać, lecz z jakiegoś powodu, Garth zatrzymał się, by posłuchać.
Ach, cóż to był za dzień!
Słońce świeciło nad nami,
A myśmy oddawali się sobie nawzajem.
Wtem przybył ojciec jej, młynarz srogi,
Wydzierał się, oj wydzierał, na nas.
W gniewie uczynił z nas rozrywkę dla mas
Staliśmy na rozstaju dróg, ja i córka
młynarza,
Dając przyjemność każdemu, kto jej
zapragnął.
Ja i córka młynarza!
Gdy skończyli,
w czapce minstrela, leżącej na ławie obok niego, wylądowało kilka monet. Jeden
z brodaczy zwalił się nieprzytomny na podłogę wywołując falę gromkiego śmiechu.
Nawet Garth uśmiechnął się mimowolnie. Potem skierował się do jednego z pokoi,
w którym urządził sobie wygodne miejsce do mieszkania.
Było tam wszystko
czego potrzebował – wielkie biurko, gęsie pióro i atrament, kilkanaście
opasłych ksiąg, świece… a także narzędzia, których używał podczas zwykłej
pracy. Podszedł do biurko i usiadł na wielkim dębowym krześle. Zapalił świecę i
spojrzał na leżące na blacie tomiszcze. Zaczął czytać.
Dwusetnego dnia rebelii Rheon Wend został
raniony przez kusznika w bitwie nad Armydą. Schronił się w zamku Snowstone na
przełęczy północnej wraz z kilkoma tysiącami ludzi. W tym samym czasie jego
flota, którą dowodził Mirin Wend, starszy z jego synów, została rozgromiona w
Królewskiej Zatoce przez połączone siły Redblade’ów, Serpentów i Zonesaberów.
Mirin trafił do niewoli. Tydzień później jego brat, Eren, przegrał bitwę nad
Abhainem i również dostał się do niewoli. Kelgarowie i Praytowie złożyli hołd
królowi, przyjęli królewskie ułaskawienie, a także oddali dziedziców na
zakładników. Rheon Wend utrzymywał zamek Snowstone jeszcze przez tydzień, po
czym zmarł w wyniku niespodziewanej choroby.
Eren i Mirin przyjęli ułaskawienie od króla,
a także złożyli mu hołd. Wrócili do Lenna Rekina, gdzie rządy objął Mirin,
który z powodu rany otrzymanej podczas bitwy w Zatoce Królewskiej nie był
zdolny do chodzenia. Starszy z braci zmarł kilka lat później na krwicę, a jego
żona uciekła z Bearc Balla.
Władzę w Lennie Rekina objął Eren z Rodziny
Wendów.
W tym miejscu
opis dotyczący Rodziny Wendów się kończył. Księga była bardzo aktualna,
brakowało bowiem jedynie ostatnich dwóch pokoleń – lord Stamar Wend był synem
Erena, oddanym na wychowanie do stolicy. On i król stali się bliskimi
przyjaciółmi, co mogło okazać się całkiem znaczące dla przebiegu wojny, jeśli
Lenno Rekina naprawdę zostało najechane.
Strony były
pożółkłe, a litery nieco wyblakłe, ale nie zapowiadało się na to, by stronicom
groziło rozpadnięcie się. Rzucił okiem na okładkę ze starannie zapisanym
tytułem – Dzieje Rodzin Wendów, Serpentów
i Redblade’ów z uwzględnieniem wszystkich ich członków, a także Rodów i
Chorążych im podlegających. Autorem tego dzieła był dawno zmarły mędrzec z
Zakonu, który spędził większość swojego życia na przeszukiwaniu starych
archiwów wyszukując rozmaite informacje na temat tychże Rodzin.
Światło łojowej
świecy padało na ściany pomieszczenia, rzucając na nie długie i zniekształcone
cienie. Garth rzucił okiem na wbity tuż obok księgi sztylet z czarnej stali z
pozłacaną rękojeścią, który zdobył jeszcze w krainach za Szkarłatnym Morzem
jako najemnik w jednej z licznych najemnych kompanii. Służyli w niej zarówno suanie, jak i ludzie, i nikt nie miał z tym najmniejszego kłopotu; jedli przy
jednym ognisku, wspólnie przelewali krew i walczyli, a tutaj? Tutaj jedna
strona chciała zabić drugą za wszelką cenę. I nikt tak naprawdę nie wiedział,
dlaczego. Już nie wspominając o tym, że jeden człowiek na ogół źle życzy drugiemu.
Zabójca
przerzucił stronę i ujrzał duży napis brzmiący: Rody i Chorążowie podlegający Rodzinie Wendów. Rodów było w sumie
dwadzieścia jeden, a pod każdym z nich znajdowało się jakichś dziesięciu
chorążych. Pominął ten dział.
Od początków
Rodziny Redblade’ów oderwało go pukanie do drzwi.
- Wejść.
Zawiasy
zaskrzypiały i w pokoju znalazł się Arthen – jeden z adeptów Gildii, który z
powodu chorobliwie żółtego odcienia skóry zyskał przezwisko Żółtaczka. Miał
jakieś pięć i pół stopy wzrosty, opadające luźno na ramiona kruczoczarne włosy,
zadarty nos, szare oczy i cień zarostu na okrągłej twarzy.
- Mistrzu, ktoś
pragnie się z tobą spotkać, ale nie chce podać nazwiska – oznajmił chłopak.
- Przeszukałeś
go? – To było jedną z podstawowych umiejętności wymaganych w Gildii. Innymi
było ukrywanie się w różnych warunkach, używanie kilku rodzajów broni,
przyrządzanie podstawowych trucizn, czy skradanie się.
- Tak, nie ma
przy sobie nic poza mieszkiem złota i naszyjnikiem – odparł bez chwili choćby
zawahania.
- Jak wygląda?
– dopytywał się Garth.
- Sześć stóp i
parę cali wzrostu, gęsta, siwa broda, brązowe oczy, wąski w barach, przy kości
– opisał przybysza Żółtaczka. – Na sobie miał czarny, wytarty płaszcz, a na
szyi ten naszyjnik, o którym ci mówiłem, mistrzu.
- Będą z ciebie
ludzie, Arthen – pochwalił go Garth. – Wpuść go.
Chłopak skinął
głową i odwrócił się, powiewając czarno-fioletową szatą ucznia. Nieznajomy
pojawił się bardzo szybko. Pasował niemal idealnie do opisu Żółtaczki.
Kwadratowa szczęka ukryta wśród burzy śnieżnobiałych włosów, mięsiste usta
rozciągnięte w czymś podobnym do uśmiechu, ciemnobrązowe oczy człowieka, który
wiele przeszedł w życiu, wydatne brzuszysko, odstające uszy skryte za zasłoną
długich białych włosów i liczne blizny, którymi naznaczona była jego twarz.
- Witam w moich
skromnych progach, wasza lordowska mość – przywitał gościa Garth.
Przybysz
westchnął.
- Myślałem, że
lepiej się zamaskowałem – wyznał.
- Bardzo mi
przykro, lordzie Gent, ale każdy, kto ma oczy zrozumie, kim jesteś. – Stary
Gent wykonał szczęką ruch, jakby coś przeżuwał i dało się usłyszeć ciche
strzelanie kości charakterystyczne dla takiego gestu. Mistrz Gildii Zabójców
wstał i podszedł do niewielkiej szafki, w której trzymał wino. – Wina? –
zaproponował. Jego gość skinął lekko głową. – Proszę się rozgościć, wasza
lordowska mość. Niezbyt często miewam tu tak ważnych gości. – Uśmiechnął się
przyjaźnie do szlachcica, a ten nieco się rozluźnił i rozsiadł się w fotelu
stojącym przed biurkiem. Postawił przed sobą dwa kielichy ze złota ozdobione
rubinami i nalał do każdego z nich nieco najlepszego wina, jakie miał.
Przeniósł je na blat biurko i ponownie zajął miejsce na swoim krześle.
Pociągnął łyk napoju i zapytał – Co cię sprowadza do mojej samotni, wasza
lordowska mość?
- Możemy sobie
darować te uprzejmości, lordzie Garth – odrzekł Rhames Gent podnosząc kielich
do ust. – Przecież przyjaciele mogą się do siebie zwracać po imieniu,
nieprawdaż? – Odsłonił śnieżnobiałe zęby w uśmiechu.
Carpenterowi
spodobało się określenie „lord Garth”.
- A więc
jesteśmy przyjaciółmi? – zapytał nie kryjąc rozbawienia. – Rozumiem, że chodzi
ci o to, że przyjaciół można kupić.
- Nie inaczej –
przyznał stary Gent. – Jednak pamiętaj, że przyjaciół sowicie wynagradzam. Ja i
kilku innych lordów – dodał po chwili.
- Mógłbym
wiedzieć, których dokładnie? – zapytał i wypił kolejny łyk wina.
- Lepiej
będzie, jeśli to na razie pozostanie tajemnicą. – Po tych słowach zaczął szukać
czegoś w kieszeni płaszcza. Po kilku chwilach na blacie biurka wylądowała
ciężka sakiewka. – Możesz to uznać za prezent, lordzie Garth.
Zabójca
otworzył sakiewkę i wysypał jej zawartość. Z jej środka wypłynęła drobna rzeka
kamieni szlachetnych – rubinów, szmaragdów, diamentów, ametystów… Mógłby za to
kupić połowę stolicy.
- Czemu
zawdzięczam taką szczodrość? – Musiał przyznać, że zawartość mieszka mocno go
zaskoczyła.
- Niczemu –
odparł z zadowoleniem Gent. – To był podarunek w imię naszej przyjaźni.
- Powiedz mi
więc, przyjacielu, co chciałbyś, bym dla ciebie zrobił. – Pociągnął kolejny łyk
wina, by nieco rozjaśnić swoje myśli, choć wiedział, że stanie się coś
całkowicie przeciwnego.
- Coś bardzo
ryzykownego – odparł z przekonaniem. – Ale pamiętaj, wiernych i lojalnych
przyjaciół wynagradzam bardzo sowicie. Mam nadzieję, że się rozumiemy. – Garth
skinął głową, na znak, że rozumie. – Dobrze. Tu jest umowa – Wyciągnął z
kieszeni płaszcza świstek pergaminu zapisany drobnym pismem.
- Arthen!
Przynieś moją pieczęć! – zawołał.
Chłopak zjawił
się po chwili niosąc wspomniany przedmiot. Pieczęć była okrągła, podobnie jak wszystkie,
odciskana była czarnym woskiem, a w jej środku widniał sztylet. Przycisnął ją
do pergaminu, po czym złożył swój podpis poniżej. Wiedział, że niezależnie od
treści umowy, będzie musiał ją podpisać; ale gdy ją przeczytał, serce podeszło
mu do gardła.
- Naprawdę masz
zamiar… - zaczął.
- Tak – odparł
Rhames.
Garth pokiwał
głową i westchnął.
- Arthen, idź
do Handwycka – rozkazał. Widząc zdziwienie na twarzy chłopaka dodał – Niech
wyśle wiadomość do wszystkich Mistrzów Gildii w mieście.
- Jak ma
brzmieć, mistrzu?
- Zbierajcie siły. Mamy wojnę.
Czy tylko dla mnie bezsensem jest publikowanie tego samego na dwóch blogach? Cóż...
OdpowiedzUsuńPewnieś myślał, żem go nie znajdę?
Porzućmy teorie spiskowe.
Moją opinię n jej temat znasz, jak nie, to se przypomnij, jest na ZO. Po krótce powiem, że to jest jedyna notka n przestrzeni ostatniego czasu, którą przeczytałam od deski do deski i w całości strawiłam. Czytaj: jest dobrze.
Twoja notka tam na górze powinno być.
Cóż. To tyle.
FcjNA
Rozszyfruj sobie ten skrót :pp
Nie, nie tylko dla ciebie ;P
UsuńTak, przyznaję się :PP
Znam :P
Urhoczo
I chybaś nie myślała, że zmieszczę całość na ZO, co? ;P Stąd masz w dwóch miejscach publikowanie.
Ty i twoje skróty, taaa :P