Spis bohaterów, rodów, Rodzin i innych takich drobnostek już w drodze. Z czasem u mnie krucho, ale przy odrobinie cierpliwości z waszej strony i chęci z mojej, przed końcem roku powinno się już pojawić cuś nie cuś ;)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Creyne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Creyne. Pokaż wszystkie posty

piątek, 28 marca 2014

ROZDZIAŁ XI

ROZDZIAŁ XI


R’hayn Larthena był jednym z najgęściej zalesionych obszarów w całym Królestwie Aerdenu, a przy tym i jednym z największych. Nazwa ta wywodziła się z języka nazareńskiego. „Larthena” znaczy „źródło”, zaś „r’hayn” – „las”. Swoje imię owy las zawdzięczał znajdującym się w jego centrum gorącym jeziorom, na które natrafili Nazareńczycy podczas jednej ze swoich pierwszych ekspansji na teren Vandenii(warto zaznaczyć, że tylko nieliczni tego dokonali). Nazwa, mimo że cudzoziemska, przyjęła się w Królestwie i była często używana.
Ściana drzew lasu górowała majestatycznie nad miasteczkiem Hindhoren, w której to wojsko Serpentów zatrzymało się na popas. Mieścina była całkiem duża, co zawdzięczała swojemu położeniu nad Traktem Królewskim, a także bliskości R’hayn Larthena; las bowiem, choć tajemniczy i trudny do zbadania, a do tego otoczony licznymi mrocznymi opowieściami, obfitował w zwierzynę łowną, zaś w razie nagłego ataku, gwarantował schronienie.
Widok, jaki Hindhoren sobą przedstawiało, cieszył oko i podnosił na duchu. Z górą dwie setki solidnie zbudowanych z kamienia i drewna domów krytych strzechą otoczone były wysoką na mniej więcej dziesięć stóp palisadą, obsadzoną gęsto strażnikami uzbrojonymi z krótkie włócznie, miecze i rogi. W umocnieniu odgradzającym tą spokojną mieścinę od niebezpieczeństw znajdowały się jedynie trzy bramy – pierwsza, największa, wychodziła na zachód, na gościniec i była wzmocniona kamieniem, a także strzelistymi strażnicami, w których stacjonowali łucznicy. Druga prowadziła w głąb lasu, na wschód i pozbawiona była odrzwi, gdyż nikt nie spodziewał się ataku od strony puszczy. Trzecie wrota, nazwane bramą tylko przez grzeczność, znajdowały się w południowej części palisady i były niewiększe, niż średnich rozmiarów drzwi. Powstały na wypadek, gdyby wróg atakował od wschodu i zachodu, jak wyjaśnił starosta, i miały pozwolić mieszkańcom na wysłanie kogoś po pomoc.
 Największe budynki, należące do najbardziej majętnych mieszkańców, stały wzdłuż głównej drogi, wiodącej prosto od bramy wschodniej, do bramy zachodniej, mającej coś koło czterystu jardów długości. Nad wszystkimi pozostałymi zabudowaniami, górowała gospoda, którą zajęli na swój użytek lordowie i baronowie, wyganiając zeń nielicznych i tak gości. Owa budowla wystawała tylko trochę ponad palisadę z grubych bali, ale, jako iż była jedynym piętrowym budynkiem w okolicy, widać ją było nawet z drugiego końca Hindhoren. Nosiła nazwę „Pod Zmarzniętym Baronem”, za którą to kryła się, jak to już w przypadku oberż bywa, dosyć zajmująca historia.
Otóż, pradziad właściciela, niejaki Hoen, miał oberżę, która wtedy jeszcze nie nosiła nazwy. Było to w czasach, kiedy Hindhoren dopiero powstawało i składało się jedynie z dziesięciu, może jedenastu domów, karczmy i kuźni. Rzecz, o której opowiadał aktualny właściciel „Zmarzniętego Barona”, działa się zimą, jakieś cztery cykle temu. Stary już wtedy Hoen właśnie wnosił do środka swej oberży drwa na opał, gdy wpadł na niego jakiś wymizerowany człowiek, na wpół żywy z wyziębienia. Pradziad oberżysty, jako człek dobrego serca zaopiekował się ów człowiekiem, nakarmił go odział i zaopiekował się nim, dopóki nie minęła zima. Gdy niespodziewany przybysz się ocknął, okazało się, że był baronem z pobliskiego zamku, a w geście wdzięczności za gościnę podarował staremu Hoenowi garniec pełen złota. Nikt nie wie, co stało się z tą małą fortuną, może poza samym Hoenem, a także baronem – z dawna już zmarłym, który, jak twierdził karczmarz, zwał się Creaby Tellery. Nie wiadomo, jakie okoliczności przywiodły tu Creaby’ego, choć jest możliwe, by tu dotarł – z zamku na wzgórzu Lerdo do Hindhoren jest nieco ponad dziesięć mil drogi w linii prostej.
Właśnie z powodu zamku Lerdo siły Serpentów zatrzymały się w tym skromnym miasteczku. Pchnięto posłańców do barona Tellery’ego, by zbierał siły i stawił się z nimi czym prędzej pod Naithair, gdzie wysłany został trzon armii z Wężowego Lenna już kilka dni temu. Przy Serpentach i towarzyszących im możnowładcach została symboliczna eskorta licząca sobie nieco ponad czterystu ludzi, głównie rycerzy wchodzących w skład świty danego szlachcica.
Creyne przechadzał się wraz z Sanderem po rozległych polach otaczających Hindhoren, znudziło ich bowiem spokojne miasteczko, a świecące jasno i wysoko słońce zachęcało do pieszych wędrówek bardziej, niż do siedzenia w dusznych wnętrzach domostw. Wiatr wprawiał w ruch sięgające po horyzont zboże. Ten miarowy, spokojny i jednostajny widok przywodził na myśl morskie fale, przypomniał Creyne’owi o położonym na nadmorskim klifie dumnym i potężnym Naithair.
Westchnął.
Od twierdzy Serpentów dzieliła ich aktualnie odległość jakichś stu osiemdziesięciu mil w linii prostej. A ich droga wiodła przez wszystkie zamki Wężowego Lenna. Najdłuższą i zarazem najżmudniejszą część podróży mieli przed sobą – zmierzali ku Hethnarrow, zamku Cerrenów, położonemu głęboko w puszczy(a dzięki temu niezwykle trudnemu, niemożliwemu wręcz, do zdobycia, jak lubili się Cerrenowie chełpić). Następnie konieczne będzie pchnięcie posłańców do co mniejszych rodów, oni zaś rozpoczną zbierać swoich chorążych, by następnie przegrupować się, sformować jako taki szyk i ruszyć pod Naithair na wezwanie. Sander zakładał w optymistycznym scenariuszu, że najwyżej trzecia część wszystkich sił wróci z powrotem, a jako, iż był jednym z weteranów Kampanii Letniej, można było zakładać, że zna się na wojnie.
Kampania Letnia zaczęła się dwadzieścia pięć lat temu. Król Amar był wtedy jeszcze młody, ale już zasiadał na tronie; jego ojciec zmarł bowiem na morzu, jego statek zatonął podczas sztormu. Brali w niej udział aktualni i ówcześni lordowie. Zebrano armię liczącą sobie bez mała sześćdziesiąt tysięcy doświadczonych wojowników i wyruszono na ziemie Imperium. Choć wróciła jedynie siódma, co najwyżej szósta, część całej ekspedycji, uznano ją za niezwykle udaną. Wydawać się mogło, że zadano krajowi suan ciężkie rany, które nie mogły zabliźnić się szybko; niektórzy twierdzą, że oddziały Aerdenu położyły w boju czterokrotnie więcej przeciwników, niż same straciły. Podczas owej wyprawy wsławili się między innymi Sander, Amar, tajemniczy człowiek, imieniem Craiden, którego prawdziwa rola niewielu tylko była znana, Stamar Wend, a także ojciec Creyne’a, teraz powszechnie poważany przez każdego w Królestwie. I zapewne przeklinany przez jego wrogów. Suanie z pewnością żywią sporą niechęć do Rodziny z Wężowego Lenna, która już wielokrotnie przyczyniła się do licznych porażek Imperium w wielu bitwach.
A jednak, suańskie hordy ponownie wypowiedziały wojnę Królestwu Aerdenu i wszystko wskazywało na to, że tym razem ich strategia nie będzie się opierać na „bijcie w nich, jest nas więcej!”, jak to już drzewiej bywało. Przeczucie mówiło młodemu Serpentowi, że skoro wróg zdołał tak szybko zająć jedną z największych warowni zbudowanych ludzką ręką tak szybko, to z pewnością nie był głupcem i znał się na swoim fachu.
Z ponurych rozważań wyrwał go głos Swiftlane’a.
- Coś taki zachmurzony? – rzekł wesołkowato. – Trzeba cieszyć się tym dniem, bo zapewne jest jednym z ostatnich, w których możemy sobie beztrosko chadzać wśród pól i zajmować się nieróbstwem!
- Kiedy przyjdą chłodne dni jesieni – zaczął Creyne – w twym trybie życia zmieni się to, że zamiast pośród rozległych pól, będziesz zajmował się nieróbstwem w przytulnych murach zamku. – Uśmiechnął się promiennie i obaj zarechotali.
- Chciałbym, żeby tak było – przyznał szczerze. – Mimo wszystko… - Nie dokończył tej myśli, bowiem jego uwagę przykuł jakiś obiekt skryty w cieniu olbrzymich drzew.
Lord Boldhill pomaszerował w tamtym kierunku, a Creyne podążył za nim. Po chwili ich oczom ukazała się mała chatynka zbudowana z solidnych bali kryta strzechą. Z komina, który był jedyną kamienną częścią budynku, wylatywała nikła smuga dymu. Na podwórzu znajdowały się dwie postacie w burych płaszczach, dość niskie jak na tutejsze standardy. Jedna z nich siedziała na ganku z wyprostowanymi nogami i paliła fajkę, zaś druga strzelała z dużego prostego łuku w tarczę. Creyne mimowolnie przełknął ślinę, widząc, z jaką prędkością i precyzją łucznik wypuszcza kolejne strzały, bezbłędnie trafiające do celu, jakim był sfatygowany strach na wróble, stojący w odległości mniej więcej pięćdziesięciu jardów od strzelca.
- Niech mnie scantha zeżre, jeśli to nie ty, Craidenie z Delerith! – zawołał Swiftlane radośnie. – Wszyscy zastanawialiśmy się, gdzież to się zapodziałeś, przyjacielu! A tu proszę, tuż pod moim nosem! Kto by pomyślał!
Słowa te kierował do strzelca, lecz do człowiek siedzący na ganku się odezwał. Jego twarz skrywał kaptur płaszcza, spod którego wystawała jedynie szpakowata broda.
- Nic się nie zmieniłeś – mruknął niskim głosem. – Dalej na powitanie zaczynasz drzeć się w biegu, jakbyś zobaczył co najmniej królową Nazaru rozkładającą dla ciebie nogi. A do tego wciąż mylisz mnie z kimś innym – dorzucił z ledwo wyczuwalną nutką urazy w głosie.
- Nic nie poradzę, żeś takim niepozornym człowieczkiem – odrzekł z właściwą sobie beztroską Sander. Creyne natomiast zastanawiał się, kim był ten człowiek, że tak spoufalał się z baronem. Aczkolwiek miano „Craiden z Delerith” było znane, choć nikt nie wiedział, czym owy człowiek tak naprawdę się zasłużył. Teraz nadarzała się okazja, by go poznać.
- Co fakt, to fakt – burknął, odrzucając kaptur do tyłu. Jego ponura twarz miała ostre rysy i dało się na niej dostrzec zmarszczki. Miał krótkie, postrzępione włosy, tego samego szpakowatego koloru, co jego broda. W sumie, nie wyróżniał się zbytnio, jeśli chodzi o wygląd. Jedynym, naprawdę godnym uwagi szczegółem były stalowoszare oczy, w których nigdy nie pojawiało się niezdecydowanie.
- Przedstawisz nam swego towarzysza, którego nieopatrznie wziąłem za ciebie? – zapytał, nie siląc się na skrywanie uśmiechu.
- Oczywiście. Calleigh, synu, podejdźże tu i pokaż się naszemu drogiemu lordowi krzykaczowi.
Calleigh także odrzucił kaptur skrywający jego twarz. Okazało się, że był mniej więcej w wieku Creyne’a, ale z pewnością nie dorównywał mu wzrostem; był o całą głowę niższy, miał czarne jak węgiel włosy sięgające ramion, prosty nos, a nie orli, jak Craiden. Jednak oczy miał inne niż ojciec. Błękitne i pełne życia, aczkolwiek tak samo nieugięte i przepełnione zdecydowaniem, tak samo jak te Craidena.
- Przepraszam, że się wtrącam, ale może mnie też wypadałoby przedstawić? – rzucił niewinnym głosem Serpent.
- Ach, oczywiście! O czym ja myślałem, że mogłem o tym zapomnieć?
- Może o nazareńskiej królowej? – zasugerował spokojnie Creyne, a Sander zmełł w ustach przekleństwo.
- Craidenie, Calleigh, mam zaszczyt przedstawić wam sir Creyne’a z Rodziny Serpentów, władców Naithair i Wężowego Lenna, z dziada pradziada piastujących wysokie funkcje w Królestwie Aerdenu, zasłużonych dla…
- Sanderze, jak to jest, że nigdy ci się gęba nie zamyka, ha? – zapytał z kamienną twarzą Craiden, a Swiftlane, jak na zawołanie, zamilkł.
- Zapomniałem już, jaki bywasz nieprzyjemny w obyciu – mruknął pod nosem lord Boldhill.
Craiden wzruszył ramionami i zrobił minę niewiniątka, a następnie wyciągnął dłoń w stronę młodego Serpenta.
- W każdym bądź razie, jestem zaszczycony, mogąc poznać tak zacną osobistość – rzekł dwornie. Creyne bez wahania uścisnął prawicę drobnego mężczyzny, która okazała się zadziwiająco silna. – Zwą mnie Craiden z Dellerith, jak już pewnie zauważyłeś.
- Zauważyłem – odpowiedział z uśmiechem. – Zastanawia mnie jednak pewna rzecz. Mniemam, że jesteście dobrymi znajomymi, skoro Sander nie mógł powstrzymać swej wrodzonej wylewności.
Craiden przytaknął bez słowa.
- Skąd jednak się znacie? Mogę jedynie się zastanawiać, choć jestem niemal pewien. Któż bowiem nie słyszał o Craidenie z Dellerith?
- Cóż mogę rzec? – Wzruszył ramionami. – Spotkałem tego obdartusa podczas Kampanii Letniej i tak się złożyło, że walczyliśmy ramię w ramię. Wiąże się z tym dość ciekawa historia! – Ponure oblicze rozjaśniło się na chwilę. – Z chęcią zapoznam cię z przebiegiem pewnej bitwy, podczas której nasz drogi lord Sander…
- Myślę, że wystarczy wspominania – stwierdził chłodno Swiftlane. Był jednak człowiekiem, który nie był w stanie gniewać się na dobrych przyjaciół, toteż machnął obojętnie ręką i zmienił temat; nie lubił bowiem wspominać bitwy, o której miał zamiar opowiedzieć Craiden. – Obaj wiemy, że nie masz sobie równych, jeśli chodzi o łuk. A z tego, co widzieliśmy, twój syn jest niemalże tak samo dobry!
- Ha! – odezwał się Calleigh. Miał miły, dźwięczny głos. – Słyszałeś, ojcze? Prawie ci dorównałem! – Wyglądało na to, że uwaga Sandera wprawiła obydwu łuczników w rozbawienie.
- Czyżbym powiedział coś zabawnego? – Popatrzył z ukosa na uśmiechających się pod nosem syna i ojca.
- Z całym szacunkiem – zaczął chłopak – panie, ale chyba nie widziałeś, jak potrafi strzelać Craiden z Dellerith! To, co przed chwilą widzieliście, było ledwie namiastką umiejętności, jakie posiadł mój drogi ojciec, a jakie sam mam nadzieję posiąść ja!
- Jak dla mnie, strzelałeś naprawdę dobrze – stwierdził Creyne.
- Bo strzelał – wtrącił się Craiden. – Ale „naprawdę dobrze” to jeszcze nie „perfekcyjnie”.
- A ty strzelasz „perfekcyjnie”? – zaciekawił się Swiftlane.
- Ależ oczywiście.
Po tych słowach, wszedł do wnętrza domu, a po chwili wyszedł z takim samym łukiem, jakiego przed chwilą używał jego syn i kołczanem pełnym strzał. Lustrował przez chwilę okolicę, a następnie powiedział:
- Widzicie to wiadro powieszone na paliku, jakieś sto pięćdziesiąt jardów na zachód?
Wszyscy skinęli głowami.
- To patrzcie.
Jednym płynnym ruchem nałożył długą, czarną strzałę na cięciwę, naciągnął, wziął kilka poprawek i wystrzelił. Pocisk przez kilka sekund przecinał powietrze, po czym wbił się z ledwie słyszalnym stukiem w cel. Creyne i Sander wybałuszyli oczy i z podziwem popatrzyli na szpakowatego mężczyznę. Craiden skłonił się uprzejmie. Kiedy Swiftlane’owi wróciła mowa, powiedział:
- Właśnie to miałem na myśli! Takiego strzelca ze świecą szukać! Słyszałem coś o jakimś Arionie z zachodnich lenn, ale z pewnością nie mógłby się z tobą równać! Może dołączyłbyś do nas? Jako doświadczony dowódca miałbyś zagwarantowane wszelkie wygody i luksusy!
Creyne mógłby przysiąc, że w tej chwili zobaczył w oczach Calleigha błysk podniecenia.
- Nie – padła odpowiedź.
- Czemu?
- Po prostu nie. – Ton wypowiadanych słów sugerował dobitnie, że Craiden nie chce dłużej roztrząsać tematu.
- I dobrze! – krzyknął Sander. – Gnij tu i czekaj, aż suanie spalą twoją drogocenną chatynkę! Nie przychodź potem z płaczem do nas, że cię nie obroniliśmy! Creyne, zostaw tego wiejskiego chama, idziemy!
Odwrócił się na pięcie i odmaszerował, a Serpent, nie za bardzo wiedząc, co ma robić, podążył za nim.
- Nie sądzisz, że przesadziłeś?
- Ależ skąd! – odpowiedział, uśmiechając się od ucha do ucha. – Craiden jest człowiekiem dumnym, pamiętaj. Nim się obejrzymy, przyjdzie do nas i powie, że zrobi nam tę przyjemność przystania do naszej skromnej kompanii.
- Pewnie masz rację.

Następnego dnia wyruszyli w drogę ku Hethnarrow, ale Craiden się nie pojawił, choć Sander wciąż w duchu miał na to nadzieję. Przed nimi roztaczał się widok na R’hayn Larthena, który niezbyt napawał optymizmem. Ciemne, poskręcane olbrzymie drzewa, których masywne korzenie przecinały drogę, zdawały się żyć własnym życiem i rozmawiać ze sobą językiem składającym się z cichego skrzypienia i szumu liści, pokrywających całą puszczę grubym baldachimem przepuszczającym tylko cienkie wiązki światła. Sczerniałe gałęzie tych majestatycznych kolosów były poskręcane i powyginane w nienaturalnych pozycjach, splatały się ze sobą tworząc budzące grozę kształty. Creyne zastanawiał się, jak stary musi być ten las, skoro aby objąć pnie co większych drzew potrzeba by było z półtorej tuzina ludzi. Wiele roślin rozrosło się tak bardzo, że wchodziło na trakt.
Trudny teren znacznie utrudniał przeprawę, więc w ciągu pierwszego dnia marszu przebyli ledwie piętnaście mil. W obozowisku, gdy zostały rozłożone namioty i rozpalone ogniska, Sander westchnął.
- Znów żarcie na ziemi.
- Lepiej przywyknij, mój ty delikatny lordzie – rzekł wesoło Creyne, choć sam średnio przepadał za jadaniem poza miastem lub choćby gospodą.
Siedzieli przez chwilę w ciszy, wpatrując się buchające z ogniska płomienie. Serpentowi wydało się, że drzewa za nim wydają z siebie gniewne pomruki widząc, jak płonie roślina. Odgonił jednak od siebie te bezsensowne myśli. Oparł się o masywny pień i przymknął oczy, wsłuchując się w dźwięki Lasu Źródeł.
Szum liści i skrzypienie gałęzi, krzątanina małych leśnych zwierzątek i ciche pohukiwania sowy przyczajonej gdzieś w gęstwinie, plusk wartkiego strumienia płynącego opodal i trzask płomieni ogniska. Wycie wilka gdzieś daleko, rozmowa przy ognisku traktująca o dziewkach, skwierczenie piekącego się udźca i… tętent kopyt?
Wsłuchał się dokładnie, marszcząc brwi. Tak, to zdecydowanie był dźwięk pędzącego konia, chyba nawet dwóch. Stukot stopniowo się przybliżał, aż w końcu dało się go słyszeć w całym obozie. Creyne odruchowo sięgnął po miecz.
Na polankę, na której urządzili sobie obóz, wpadł zakapturzony jeździec, przy którego siodle wisiał charakterystyczny długi łuk, a także kołczan pełen długich strzał. Rycerze zerwali się z miejsc, uzbrojeni w topory, miecze, a nawet noże, ale Sander powstrzymał ich ruchem ręki.
- A jednak się zdecydowałeś, co, stary draniu? – zawołał rozradowany.
- Nie do końca – odpowiedział dźwięczny głos. Kaptur opadł i zebranym ukazała się twarz Calleigha. Creyne uniósł pytająco brew. – Ojciec już tu jedzie i chce ze mnie drzeć skórę pasami, za to, że postanowiłem się do was przyłączyć. – Uśmiechnął się promiennie.



niedziela, 3 listopada 2013

ROZDZIAŁ V

ROZDZIAŁ V

 Przetoczył się na bok i zrzucił z siebie koc. W komnacie było całkiem ciepło z powodu płonącego przez całą noc w palenisku ognia, więc zimno nie było zbyt dokuczliwe. Usiadł na brzegu łoża, przeciągnął się i potarł oczy wewnętrzną częścią dłoni. Wstał i podszedł do dębowego krzesła, na którym leżały jego ubrania. Pospiesznie wciągnął spodnie i koszulę, które wczorajszego wieczoru tak pospiesznie zrzucił.
Na wielkim łożu stojącym pośrodku wielkiego pomieszczenia leżała Eileen Swiftlane, podobnie jak Creyne jeszcze przed krótką chwilą, całkowicie naga. Bujne ciemnobrązowe loki przypominały fale rozlewające się po białym materacu. Twarz, podobnie jak ojciec, miała trójkątną, a na wąskich ustach, jak zwykle, gościł uśmiech, który często był odbierany jako oznaczający satysfakcję. Powyżej warg znajdował się prosty nos, a jeszcze wyżej szare oczy, teraz ukryte za powiekami. Mimo, że na pierwszy rzut oka mogła wydawać się chuda, to Creyne dobrze wiedział, że jest świetnym wojownikiem. Teraz dało się dostrzec wyraźnie zarysowane pod skórą mięśnie. Większość mężczyzn mogłoby to odstręczać, ale nie Creyne’a, który znał Eileen od wczesnego dzieciństwa, aż do teraz i początkowa przyjaźń zaczęła się przeradzać, a raczej już przerodziła, w coś więcej. Jako młodszy syn nie dziedziczył żadnych ziem, a Swiftlane’owie byli najsilniejszym z Rodów podlegających Serpentom, co dawało mu jako taką nadzieję, na to, że ojciec wyda go właśnie za córkę Sandera Swiftlane’a. Nie bez znaczenia był fakt, że Swiftlane był bliskim przyjacielem Daarna.
Chłopak raz jeszcze rzucił okiem na jej obfite piersi, po czym podszedł do łoża i zbudził ją dotykając lekko ramienia dziewczyny. Uniosła powoli powieki i wsparłą się na łokciach.
- Jaką mamy porę? – zapytała jeszcze nie do końca obudzona.
- Już dawno po wschodzie słońca – odparł.
Wciągnął na stopy buty i podszedł do wielkich drzwi z dębiny, ozdobionych płaskorzeźbami w kształcie wielkich drapieżnych kotów – panter i lwów, z jednego, prostego powodu. Herbem Swiftlane’ów były dwa białe lwy i dwie czarne pantery na czarno-białej szachownicy.
Gdy znalazł się w korytarzu, uderzył go dojmujący chłód. Minął kilkanaście par drzwi i dotarł do krętych schodów prowadzących na dziedziniec.
Boldhill było drugim co do wielkości zamkiem w lennie Serpentów, zaś sami Swiftlane’owie byli najdumniejszą i najpotężniejszą odnogę starego Rodu Lane’ów, rozgromionych niegdyś przez Stamara Serpenta. Lane’owie zbuntowali się przeciwko swojemu seniorowi, podjudzając przy tym innych lordów do rebelii. Ale Serpentowie wyrżnęli większość rodu w pień, pozostawiając przy życiu tylko kilku jego członków, którzy podzielili się na mniejsze rody – Girplane’ów, Fastlane’ów, Mellowlane’ów i Swiftlane’ów. Był jeszcze niewielki ród Deadlane’ów, ale o nim nikt nie mówił.
Mur zewnętrzny miał około stu stóp wysokości, a we wszystkich miejscach, w których skręcał wybudowano solidne wieże strażnicze z niewielkimi strzelnicami. Sam mur był gruby na jakieś dwa czy trzy jardy. Wewnętrzną część zamku oddzielał od zewnętrznej wysoki na sto dwadzieścia stóp i szeroki na dziesięć mur kurtynowy zbudowany z wielkich marmurowych bloków. Swiftlane’owie lubili się przechwalać, że pierwszy z ich rodu, Thorn Swiftlane, zmusił plemię górskich olbrzymów, by zbudowały jego zamek. Może byłoby to prawdopodobne, gdyby nie to, że wszystkie olbrzymy na terenie królestwa zostały wybite w pień przez wielkich lordów. Z dziedzińca dało się dojść do wielkiej komnaty, zwanej przez ludzi po prostu Salą, w której lord zwykł przyjmować gości – pomieszczenie o łukowatym sklepieniu i osmalonych od dymu ścianach i krokwiach, olbrzymie palenisko, rzędy ław i stołów ustawionych obok siebie, a w najdalszym od wejścia miejscu podwyższenie, na którym zasiadali gospodarze i goście honorowi. Dalej był górujący nad pozostałymi budowlami, a nawet murami kanciasty stołp, w którego podziemnych spiżarniach ukrywane  były rezerwowe zapasy jedzenia na trudne czasy – wojnę, lub niezwykle ciężką zimę. Dalej zbudowano donżon, który Creyne właśnie opuszczał, o podstawie w kształcie kwadratu.
Na dziedzińcu zebrał się spory tłumek gapiów obserwujący dwóch trenujących pośrodku mężczyzn. Jeden z nich był niski i barczysty – miał może pięć i pół stopy wzrostu. Stąpał szybko na ugiętych kolanach, a w dłoniach trzymał dwuręczny topór ćwiczebny. Spod salady wystawała bujna broda, czarna jak węgiel i wielki, bulwiasty nos, a w niewielkiej szparze u góry hełmu świeciły małe, świńskie oczka. Na sobie miał grubą skórzaną kurtę nabijaną małymi ćwiekami, opasającą wielki brzuch i klatkę piersiową. Zamachnął się toporem wkładając w atak całą siłę, a przeciwnik wykonał szybki unik i topór trafił w błoto rozbryzgując je dookoła.
Drugi z walczących był całkowicie odmiennym typem. Chudy, wysoki niemal tak, jak Daarn, poruszający się zwinnie i z gracją. W porannym słońcu wydawał się być jedynie cieniem zostawionym przez noc. Głowę skrytą miał pod lekkim hełmem garnczkowym z ruchomą przyłbicą noszącym wiele wgnieceń i innych śladów użytkowania. Pod zasłoną świeciły zielone oczy lustrujące dokładnie przeciwnika. Długie, kościste palce trzymały pewnie rękojeść długiego miecza. Na lewym przedramieniu miał przypiętą okrągłą, drewnianą tarczę, okutą żelazem.
Gdy grubas ciął toporem, ten z tarczą wykonał szybki unik w lewo i ciął na odlew, trafiając w ramię przeciwnika, który stracił równowagę i upadł twarzą w błoto. Sztych miecza dotknął lekko kręgosłupa, by zaprezentować obserwatorom, że walka skończona.
Grubas podniósł się z ziemi, zdjął z głowy saladę, uśmiechnął się półgębkiem odsłaniając krzywe, żółte zęby i ukłonił się.
- To był dla mnie zaszczyt, mój panie – rzekł z respektem do swojego przeciwnika.
- Oj, Golvanie, przestańże gadać jakieś głupstwa – odparł ze śmiechem jego przeciwnik, zdejmując hełm. – Znamy się nie od dziś i nie od dziś wiemy, że ze mną nigdy nie wygrasz.
Na te słowa roześmiali się wszyscy, włącznie z grubasem.
- Prawda, mój panie, nie da się z tobą wygrać – przyznał wesoło.
Teraz Creyne go poznał. To był Sander Swiftlane, lord Boldhill. Miał trójkątną twarz, zielone oczy, które wyrażały sobą nienaturalne obojętność i zimno, prosty nos, podobnie jak jego córka, krótkie, ciemnoblond włosy, kilkudniowy zarost i pełne usta, wiecznie rozciągnięte w szyderczym uśmiechu. Był tak chudy, że wielu innych lordów żartowało, mówiąc, iż to z powodu jakiejś choroby.
- Ktoś jeszcze chce się spróbować? – zapytał lord Boldhill.
- Mój syn – odezwał się Daarn stojący w cieniu murów. Ubrany był w czarny kaftan z fioletowymi obszyciami i złotym wężem na piersi. Przez chwilę wszyscy się nie odzywali, czekając, na dokończenie myśli, bowiem, jak było wiadomo, synów miał dwóch. – W sumie, to obaj, po kolei – sprostował po chwili. Spojrzał przelotnie na Creyne’a i skierował się ku Sali.
Zapadła niemal grobowa cisza, którą przerwał Sander.
- Co tak stoicie? Nie słuchaliście ojca? – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Spokojnie, postaram się was nie upokarzać zanadto.
Bracia wzruszyli ramionami i podeszli do Qarla Kulawca, tutejszego zbrojmistrza, który podczas rebelii rodów ze wschodu lenna stracił nogę; ale to była i tak mniejsza cena niż ta, którą zapłaciły owe rody. Zamiast brakującej prawej nogi miał drewnianą, na której poruszał się z zadziwiającą szybko i pewnie. Wiele lat spokoju sprawiło, że wyrósł mu wielki brzuch; choć może nie był aż tak duży, jak ten, który posiadał Golvan, z którym lord Sander walczył przed chwilą. Liczne podbródki kowala podskakiwały rytmicznie, gdy się przemieszczał, a jego łysa głowa lśniła w słońcu. Podczas jednej z bitew stracił prawe ucho, po którym została tylko dziura. To, że Kulawiec był gruby, to jedno, to, że był tak silny, iż mógłby skręcić karki dwóm ludziom jednocześnie używając do tego jednej tylko ręki, to drugie. Po utracie nogi zajął się wykuwaniem zbrój i broni, dzięki czemu pozostawał silny jak tur, a jego wyroby były niezwykle dobrej jakości. Miał szeroki nos, duże, zielone, głęboko osadzone oczy i okrągłą twarz porośniętą cienką warstwą zarostu. Jego zęby były żółte, ale dość proste.
Dostali po kolczudze, skórzanej kurcie, lekkiej zbroi z utwardzanej skóry i hełmie garnczkowym, takim, jaki nosił lord Boldhill. Gregor wziął długi miecz jednoręczny i dużą, dębową tarczę z żelaznymi okuciami, zaś Creyne wielki miecz dwuręczny.
Pierwszy poszedł starszy z braci. Stanął w rozkroku przed przeciwnikiem, zasłaniając się tarczą; była takich rozmiarów, że zasłaniała większość tułowia i rąk. Swiftlane zaczął zataczać krąg i zakręcił młynka mieczem. Walczący mierzyli się wzrokiem, czekając na ruch rywala. Gregor nigdy nie był cierpliwy, więc zaatakował jako pierwszy, celując rękę dzierżącą miecz, ale Sander z godną podziwu łatwością sparował cios, po czym od razu wyprowadził kontrę, wykonując pchnięcie w klatkę piersiową młodego Serpenta, którego jakimś cudem ten drugi uniknął, uskakując w bok; jednak pośliznął się na mokrym błocie pokrywającym cały dziedziniec i upadł. Lord Boldhill postanowił wykorzystać tą okazję, i ciął z prawej, a gdy Gregor się zasłonił, zmienił z niezwykłą szybkością tor lotu klingi, która uderzyła w odsłonięte ramię Serpenta. Syknął z bólu, przetoczył się na bok i spróbował podnieść się z ziemi, co uniemożliwił mu Sander, który uderzył w jego plecy mieczem, ponownie obalając go na ziemię. Potem ciął jeszcze parę razy w nogi, ręce i plecy, do momentu, w którym Gregor odrzucił miecz na bok.
Spod hełmu Swiftlane’a wyrwał się donośny śmiech.
- Miejmy nadzieję, że twój braciszek bije się lepiej – orzekł wesoło.
Miejmy nadzieję – pomyślał Creyne.
- No cóż, podejdźże tutaj, abyśmy mogli zobaczyć, czy pokonam cię od razu, czy dopiero po chwili! – Gapie zareagowali na tę zaczepkę gromkim śmiechem.
Chłopak przełknął ślinę i przeszedł na środek dziedzińca. Stanął w rozkroku z bronią opuszczoną ku ziemi i opuścił przyłbicę. Zaczął mierzyć wzrokiem przeciwnika, który znów zaczął swój taniec. Taniec, bo istotnie poruszał się w iście taneczny sposób, lekko stąpając po ziemi. Jego tarcza była mniejsza niż ta, którą wziął sobie Gregor, dzięki czemu lżejsza, zwłaszcza, że była zrobiona z lekkiej stali. Młody Serpent nie ruszał się z miejsca, jedynie śledząc wzrokiem Sandera Switflane’a, która znajdował się już tylko kilka stóp od niego. Lord Boldhill zatrzymał się blisko Creyne’a, czekając na jego reakcję. Musi zaatakować pierwszy – podpowiedział chłopakowi jakiś głos w jego głowie. I faktycznie, zaatakował pierwszy. Serpent uskoczył w prawo, w miejsce, który upatrzył sobie już wcześniej, gdzie było sucho, po czym ciął w łopatki rywala, który co prawda zdążył się obronić, ale przypłacił to chwilową utratą równowagi, wykorzystaną przez Creyne’a. Wyprowadził serię szybkich ataków w nogi, po czym uderzył z góry i trafił w prawy bark oponenta. Sander zaklął siarczyście, a jego palce rozluźniły nieco uścisk na rękojeści miecza, niemal go wypuszczając. Serpent trafił w nadgarstek i broń wylądowała na ziemi. Lord Boldhill opadł na jedno kolano i spuścił głowę, zaś chłopak myślał, że jego przeciwnik właśnie się poddał. To był błąd. Swiftlane rzucił tarczą w głowę Creyne’a, doskoczył do wypuszczonego z rąk miecza i ujął go w obie dłonie, by następnie ciąć w bok rywala. Młody Serpent sparował cios, a następnie natychmiastowo wyprowadził szybką kontrę w pierś oponenta. Bez tarczy Sander zdołał jedynie zmienić nieco kierunek, w którym zmierzała klinga, po czym ta trafiła w jego lewy bark. Chłopak uderzył w udo, potem w brzuch, następnie w prawy łokieć, bok, a na koniec w plecy, czym przewrócił na ziemię Swiftlane’a. Przycisnął lekko sztych do klatki piersiowej lorda Boldhill, a ten odrzucił miecz na bok. W tej chwili nie liczyła się fala krzyków, która wypełniła dziedziniec zamku, odbijająca się od grubych murów donośnym echem, nie liczyły się przekleństwa rzucane przez zbrojnych, którzy właśnie przegrali zakład, ani te, wypowiedziane przez samego Sandera. Creyne wygrał.

Jechali w liczącej sobie dziesięć tysięcy konnych, pięć tysięcy pieszych i kilkaset wozów z zaopatrzeniem kolumnie, a jeśli policzyć wszystkich Wolnych Wojowników, to było ich o parę tysięcy więcej.
Od czasu wygrania pojedynku w Boldhill Creyne zdobył powszechny szacunek, a Sander Swiftlane nie odstępował go niemal na krok. Upierał się też, by wieczorami ćwiczyli, na co młody Serpent chętnie przystawał. I jak dało się przewidzieć, wyniki były różne.
Byli w drodze od jakichś dwóch, czy trzech dni, a ich celem była siedziba rodu Cerrenów – Hethnarrow. Po drodze dołączali do nich chorążowie z pobliskich wiosek, przyprowadzając ze sobą od pięćdziesięciu, do nawet dwustu ludzi, jeśli nie liczyć wszystkich, którzy poszli z własnej woli, a w bitwie zapewne zginą jako pierwsi, lub zdezerterują jako pierwsi. Zdaniem większości dowódców, a nawet zwykłych żołnierzy, lepiej było, żeby tacy delikwenci zginęli – lepszy martwy dezerter, niż taki, który panoszy się na wolności.
Eileen została w Boldhill, by rządzić zamkiem pod nieobecność ojca. Komuś, kto jej nie znał, ta decyzja mogła wydać się co najmniej głupia, ale wszyscy, którzy mieli głos w tej sprawie, ją znali. Nie była przykładną damą dworu, a raczej wojowniczką, taką, jak te opiewane w pieśniach (niektórzy lubili dodawać, że dziewicą-wojowniczką, ale to były zwykłe bajania, bo dziewicą nie była już od dłuższego czasu, o czym Creyne dobrze wiedział).
Wężowy Trakt ciągnął się przed nimi i wił, niczym zwierzę, któremu zawdzięczał swą nazwę, zakręcając co chwila to w prawo, to w lewo. Daarn, jego synowie, a także Sander zajęli sobie miejsce w samym środku tej ludzkiej rzeki. Swiftlane oczywiście jechał obok Creyne’a, co teraz nikogo już nie dziwiło, a sam zainteresowany zaczynał się przyzwyczajać, czy nawet cieszyć z jego obecności, był bowiem interesującym rozmówcą.
Może i znajdowali się w samym środku armii, ale zachowywali środki ostrożności. Najlepszym tego przykładem był lord Boldhill, mający na sobie lekką zbroję łuskową, która w bitwie co prawda na niewiele się zdawała (i z tego względu podczas prawdziwej walki ubierał łuskowo-płytową, będącą znacznie lepszą ochroną), ale była w stanie złagodzić wraże ciosy. Dosiadał pewnie stąpającego po nawet najtrudniejszym terenie siwka, którego nazwał Zjawą, ze względu na to właśnie, że potrafił się prawie bez problemu przedrzeć przez większość przeszkód. Młody Serpent nie potrafił pojąć sensu nazywania konia, zwłaszcza, jeśli wyruszało się na wojnę.
- Zapowiada się ładny dzień – orzekł Sander, widząc smugi światłą przebijające się przez gęstwinę iglaków gęsto porastających okolicę.
- Jak wszystkie poprzednie – odpowiedział Creyne beznamiętnie.
- Ale coś czuję, że ten będzie o wiele cieplejszy, niż wszystkie poprzednie.
- Nie nam o tym decydować – stwierdził.
- Masz rację. – Parsknął. – A w sumie, to czemu nie możemy decydować o pogodzie?
Chłopak zamyślił się przez chwilę nad odpowiedzią.
- Pewnie dlatego, że wybralibyśmy niekończące się lato.
- Ach, to byłoby coś pięknego. – Westchnął. – Lato trwające w nieskończoność, bez konieczności zbierania jedzenia na zimę… - Przerwał na chwilę i popatrzył się w dal. – Ale z drugiej strony wtedy kobiety nie przychodziłyby do naszych wielkich, ciepłych zamków by się z nami ogrzać, jeśli wiesz, co mam na myśli. – By podkreślić znaczenie swych słów spojrzał wymownie na Serpenta.
- Myślę, że wiem, co masz na myśli. – Parsknął śmiechem. – A twoja córka nie ma nic przeciwko?
- A ty znowu o niej? – Swiftlane zrobił minę męczennika. – Bądźmy ze sobą szczerzy – jakkolwiek duży temperament by miała, to ja jestem tam lordem i na razie nie wybieram się na tamten świat, więc nie ma nic do gadania.
- Ha, a więc tu chodzi o władzę?
- Creyne, wysłuchaj mnie. – Przybliżył nieco głowę do swojego rozmówcy. – To zawsze chodzi o władzę. – Chłopak uniósł pytająco brwi. Sander westchnął. – Na tym świecie są trzy podstawowe rzeczy, do których dąży każdy mężczyzna.
- A te rzeczy to?...
- Pieniądze, władza i kobiety – odrzekł wzruszając ramionami.
- W tej kolejności? – dopytywał się.
- A ty myślałeś, że w jakiej? – Prychnął. – Młodziaki nic nie wiedzą. – Pokręcił głową ze zrezygnowaniem. – Patrz: masz pieniądze, to władza przyjdzie do ciebie, jak wierny pies do swojego pana. Masz władzę, a nie odgonisz się od kobiet, a także innych zdradzieckich kurew.
- Widzę, że masz w tym względzie sporą wiedzę.
Swiftlane żachnął się.
- Ja – nie. Twój ojciec – tak.

Zostawił Creyne’a sam na sam z tym stwierdzeniem i zmusił Zjawę do zwiększenia tempa.


sobota, 12 października 2013

ROZDZIAŁ I

ROZDZIAŁ I



Lord Stamar Wend jechał na czele sporego oddziału żołnierzy na swym siwku zakuty w biało-czerwoną zbroję z najlepszej stali dostępnej w zachodnich lennach, połyskującą w świetle promieni wstającego znad horyzontu słońca.
Cathair Oir znikało powoli za ich plecami, lśniąc złotym blaskiem, któremu zawdzięczało swą nazwę. Dwanaście wież, których mury wykonano z najrzadszego granitu w zamierzchłych czasach, gdy po ziemi chodziły mityczne bestie i prawdziwi herosi. Każda z kolosalnych budowli należała do jednej z dwunastu potężnych Rodzin, i choć każda była tego samego koloru, to potężne chorągwie i blanki nie pozostawiały złudzeń. Ponad jedenastoma pozostałymi górowała Baszta Gryfa, wieża Rodziny Redblade’ów sprawujących władzę, wykonana z krwawego granitu, barwy szkarłatnej wydobytego z mrocznych otchłani krainy Talahm Scathana. Herb Rodziny – szybujący śnieżnobiały Lender, największy z gryfów, nad krwistoczerwonym pofalowanym oceanem – łopotał na wietrze, niczym morskie fale, które przedstawiał.
Kolejne jedenaście wież otaczało Basztę Gryfa wielkim kołem; wszystkie były połączone grubym murem z czarnego marmuru. Czarna jak noc Wieża Węża wykonana została czarnego granitu, podobnie jak wszystkie pozostałe, z tym, że była od nich starsza i wyższa o kilkanaście stóp. Groźnie wyglądające blanki w kształcie głów wszystkich węży, jakie kiedykolwiek żyły, wąskie okna, pozwalające jedynie na wystrzelenie strzały, i w końcu chorągiew rodu Serpentów, przedstawiająca złotą głowę Avaliona – olbrzymiego morskiego węża, zabitego w pierwszym tysiącleciu przez Ojca Serpentów – na  fioletowo-czarnej szachownicy. Z całej budowli sterczały groźnie kolce z czarnej stali, połyskujące blado w słońcu. Była też jedyną wieżą, która nie posiadała bramy, a tylko niewielkie wrota.
Kolejna była wieża Rodziny Ironheartów, z herbem przedstawiającym potężnego Ergelliona – jaszczura o tysiącu głów, zamieszkującego dawniej Ocean Sztormów, o łuskach tak twardych, że nie mogła ich przebić żadna broń – na morsko błękitnym tle. Blanki wieży ukształtowano na kształt jaszczurzych paszcz, a w szerokie okna wprawiono żelazne kraty. Wielką wychodzącą na dziedziniec bramę z dębowego drewna, pomalowaną na czarno, ozdobiono kamiennym łukiem w kształcie splecionych ze sobą szyj potworów.
Dalej stała potężna baszta Wendów, z tą ich chorągwią z czerwonym rekinem na białym tle. Głowy rekinów z zimnego kamienia spoglądały groźnie we wszystkie strony. Baszta była całkowicie pozbawiona jakichkolwiek okien, a jedynymi otworami w niej były główna brama i drzwi prowadzące na mury.
Potem była wieża Gentów, ze splecionymi ze sobą kamiennymi łbami ośmiornic, w charakterze blanków, a także bramą, ukształtowaną na podobiznę paszczy krakena. Ponad kamienne łby wystawał tańczący na wietrze herb Rodziny, złoty Khadesan – wielka niczym cała wyspa ośmiornica – na bagnisto zielonym tle, symbolizującym miejsce pochodzenia bestii.
Kolejne były bliźniacze wieże równie bliźniaczych Rodzin, połączone ze sobą wiszącymi mostami, należące do Kelgarów i Praytów. Na szczytach baszt zamiast tradycyjnych blanków, znajdowały się kamienne czaszki, o pustych oczodołach. Pierwsza z Rodzin w swoim herbie miała czarnego króla olbrzymów, klęczącego i składającego topór, na złotym tle, zaś druga równie czarnego nekromantę na czerwono-pomarańczowej szachownicy. Obie bramy miały wygląd monstrualnych czaszek.
Ósma baszta należała do najmłodszej z Rodzin – Whitefire’ów. Szczyt budowli został przyozdobiony kamiennymi rzeźbami o kształcie olbrzymich pająków, podobnie jak brama, wyglądająca niczym wielka pajęczyna. W herbie mieli dwa tuziny czarnych i białych pająków, na czarno-białej szachownicy.
Dziewiąta z kolei była wieżą Malerrinów. Małe kamienne smoki siedziały na szczycie budowli, patrząc groźnie w dół swoimi czerwonymi oczami. Potężne drzwi okraszone były rozwartą paszczą kamiennego smoka. Na wielkiej chorągwi widniały dwa zielone, splatające się ze sobą smoki, na czarnym tle.
Dziesiąta należała do Fervenblacków. Na jej szczycie stali dumni rycerze z czarnych zbrojach, wspierający się na olbrzymich tarczach. Wejście do budowli znajdowało się między nogami stojącego u jej podnóża olbrzymiego wojownika. Herb przedstawiał zakutego w błękitną zbroję wojownika – a przynajmniej tak sądzili przybysze z dalekich krain, nie znający historii Vandenii. Fervenblackowie byli jedyną Rodziną, w której nie rządzili mężczyźni, a kobiety, ze względu na to, że zostały założone przez kobiety. I dlatego w herbie Rodziny Fervenblacków była zakuta w błękitną zbroję kobieta na czerwonym tle.
Przedostatnia była wieża Mellowhillów. Mieli chyba najskromniejszy ze wszystkich herbów – brązowy sokół na białym tle. Na szczycie baszty siedziały zastygłe w bezruchu kamienne ptaki, spoglądając na dziedziniec kamiennymi oczami. Drzwi znajdowały się pod wielkim sokołem przymierzającym się do pochwycenia ofiary.
Ostatnia budowla sąsiadująca z Wieżą Węża była własnością Farringów. Blanki ozdobiono kamiennymi głowami suan, kocimi i psimi. Brama wjazdowa do tej wieży były najubożej ozdobiona, bowiem po dwóch jej stronach stało dwóch kamiennych strażników, wysokich na ponad dwadzieścia stóp, trzymających jeszcze wyższe piki z zatkniętymi na nich głowami suan. W herbie mieli brązową włócznię, u góry krwistoczerwoną z zatkniętą na niej głową mieszkańca krainy wysuniętej na zachód, na czarnym tle.
Wszystkie wieże połączone murami nazwano Warownią Dwunastu. Nazwa wzięła się stąd, że prekursorzy wszystkich dwunastu Rodzin, wraz ze swoim licznym potomstwem i kilkoma tysiącami żołnierzy odparli wielką armię zhara Khereo – potężnego władcy, który zjednoczył suan przeciwko ludziom. Jedni twierdzili, że to z powodu tego, że pierwsi z ludzi byli o wiele więksi, niż żyjący obecnie, inni, że to z powodu silnego stężenia magii w tym miejscu.  Efekt w każdym razie był taki, że stutysięczna armia została obrócona w perzynę, przez niecałe dziesięć, lub nawet pięć tysięcy ludzi.
Jednak utrzymanie tak potężnej fortecy nie był wielkim wyczynem. Po grubym murze, który był dosłownie porośnięty trebuszami i katapultami, a także balistami, mogło przejechać konno obok siebie półtorej tuzina zbrojnych. Był wysoki na ponad sto pięćdziesiąt stóp, a każda z jedenastu wież była dwukrotnie wyższa, i mogła pomieścić kilkuset ludzi. Bramy baszt były równie szerokie co mur i wysokie na jakieś trzydzieści stóp. Wejściem na ogromny dziedziniec warowni była brama mająca jedną trzecią wysokości murów, wykonana z żelaza i czarnego drewna. Sam dziedziniec był usiany licznymi drzewami, kwiatami i trawą. Przynajmniej jego wschodnia część. Zachodni plac był wysypany drobnym żwirem, a w cieniu murów ustawiono stojaki z bronią treningową, głównie stępionymi mieczami, toporami i buzdyganami.
Serpentowie przybyli do stolicy jako drudzy, niedługo po Farringach. Spędzili miesiąc, w oczekiwaniu na przyjazd pozostałych Rodzin. Stamar Wend uparł się, by do Cathair Oir zawitał jego trzeci syn. I efekty dało się dostrzec już dzisiejszego poranka. Pod główną bramę olbrzymiego miasta przybiegł kasztanowy koń, w którego strzemiona zaplątany był jakiś człowiek, Creyne nie potrafił sobie przypomnieć jego imienia. Miren, Marin? Nie… Mirin! Tak, to był Mirin, kapitan straży Wendów. Ów Mirin miał na sobie kaftan z utwardzanej skóry, z herbem Rodziny, czerwonym rekinem. Nikomu, poza lordem Stamarem, nie udało się go rozpoznać, bo z czaszki pozostała jedynie krwawa papka – z czyjej zostało by coś innego, gdyby przez parę mil jego głowa obijałaby się o kamienie? Z pleców jeźdźca sterczało kilka połamanych strzał, czarnych jak noc.
Lord Stamar postanowił niezwłocznie odszukać choćby resztki swojego syna, a jego wierny przyjaciel, król Amar – który nawet imię miał podobne – z radością się do niego przyłączył. Wszyscy członkowie Rodzin, jacy znaleźli się w stolicy, chcąc, nie chcąc, również musieli się przyłączyć. Creyne został zbudzony, kiedy tylko do jego komnat przez wąskie okna zaczęły wpadać pierwsze promienie słońca. Nałożył więc na siebie jedwabną koszulę, wełniane spodnie, wysokie buty, czarną kolczugę i taką samą zbroję, ze złotą głową Avaliona na piersi. Przez plecy przewiesił sobie miecz półtoraręczny, o czarnym ostrzu, pozłacanym na brzegach i rękojeści ze srebrnej stali, owiniętej w miękką skórę.
W sumie całą kolumna liczyła sobie nieco ponad dwie setki ludzi. I to tylko po to, żeby znaleźć jakiegoś trupa – pomyślał Creyne z irytacją. Bo w to, że młody Theron nie żyje, nie wątpił nikt, nawet jego ojciec.
Jechał tuż za swoim ojcem – lordem Daarnem Serpentem.
Daarn Serpent miał ponad czterdzieści lat i na jego krótkich kasztanowych włosach zaczęły pojawiać się cienkie nitki siwizny, podobnie zresztą jak na regularnie strzyżonej brodzie. Na znajdujących się na owalnej twarzy pełnych ustach rzadko kiedy gościł uśmiech, a jeśli już, to często wymuszony. Spoglądał na świat parą błękitnych oczu, typowych dla Rodziny Serpentów. Jego nos był haczykowaty. Lord miał sześć i pół stopy wzrostu, był szeroki w barach, szczupły i umięśniony. Żartownisie zwykli zwać go „lordem Gadzią Skórą”, gdyż charakter miał szorstki niczym jaszczurze łuski. Oczywiście, jeśli taki osobnik wpadł w ręce lorda Daarna, otrzymywał swoistą nagrodę. Stary Serpent kazał zadbać swoim ludziom, by każdy z takich wesołków już zawsze chodził uśmiechnięty. Czasami przykładnie kazał któregoś powiesić, ale tylko wtedy, kiedy miał naprawdę zły humor. Teraz wyglądał na zadowolonego ze swojego towarzystwa, które stanowiło dwóch Farringów, prawdopodobnie synów Matthiasa Farringa seniora, który miał za sobą ponad osiemdziesiąt lat życia, pięć żon, niemal trzydziestu synów, nie licząc licznych bękartów, dwadzieścia siedem córek i prawie dwa razy tyle wnucząt, i jak na razie nie miał najmniejszego zamiaru odchodzić z tego świata, choć ucieszyłoby to z pewnością jego niezwykle liczne potomstwo. I znając życie, połowa tego potomstwa przedwcześnie trafiłaby do grobów. W Vandenii już wielokrotnie zdarzały się takie sytuacje, że Głowa Rodziny żyła nadzwyczaj długo, a gdy umarła, złaknieni władzy synowie, a czasami i córki, dosłownie wybijali się w pień, tylko po to, by przejąć stanowisko ojca, lub matki. W niezwykle skrajnych przypadkach, to wnuczęta zasiadały na rodzinnym tronie w warowni.
Creyne z chęcią zrównałby się z ojcem, ale otrzymał dokładne rozkazy, które mówiły, że ma jechać za nim. Wolał nie denerwować i tak drażliwego lorda Naithair. Odgarnął z twarzy kilka kosmyków jasnobrązowych włosów i podjechał nieco bliżej, chcąc podsłuchać rozmowę.
- … naprawdę wspaniale, lordzie Serpent. – Creyne usłyszał tylko końcówkę zdania, wypowiedzianego przez niższego z mężczyzn, o szczurzej twarzy i cieniu pierwszego zarostu.
- Rodzina Farringów będzie ci wdzięczna po kres czasu, jaśniepanie – dodał drugi, z rudymi włosami, opadającymi luźno na ramiona.
- Nic mi po waszej wdzięczności. To złota i mieczy potrzebuję – odparł z kamiennym wyrazem twarzy Daarn, choć każdy, kto znał go choć trochę, dostrzegłby irytację.
- Oczywiście – bąknął rudowłosy, z twarzą zbitego szczenięcia. – Kiedy będzie po wszystkim, każdy miecz w naszym lennie będzie należał do Serpentów – zapewnił po chwili, a jego brat, albo kuzyn, licho ich tam wie, potaknął energicznie głową.
- Świetnie – orzekł Daarn. – A teraz pomóżmy znaleźć lordowi Stamarowi zwłoki jego syna. – Spiął konia zmuszając go do przyspieszenia kroku.
Creyne podążył za nimi, próbując dojść do sensu ich słów. Na swoje nieszczęście, umysłem nie potrafił się posługiwać tak dobrze jak mieczem. Chyba, że chodziło o strategię; ale w innych kwestiach wymagających myślenia ustępował swojemu starszemu bratu, który lepiej od niego i walczył, i myślał. Jednak z jakichś powodów, ojciec to właśnie Creyne’a zawsze wolał mieć przy sobie, a nie Gregora.
Przemierzali Krwawy Trakt od jakiejś godziny, a mimo to nie natknęli się na żadne ślady obozu młodego Wenda. Wszyscy poza Stamarem i ewentualnie królem mieli to całkowicie w poważaniu, choć starali się tego zbytnio nie okazywać. Przez szczelny baldachim liści na drogę padały tylko nieliczne snopy słonecznego światła; gałęzie starszych niż każdy człowiek drzew zawodziły cicho szeleszcząc milionami liści. Chłopak – Creyne miał bowiem niecałe dwadzieścia trzy lata – podjechał do pobliskiej jabłoni i dłonią ubraną w skórzaną rękawicę bez palców zerwał jeden z dojrzalszych owoców. Odgryzł spory kawałek i na jego twarz wpełzł błogi uśmiech zadowolenia. Nigdy nie jadł tak słodkiego jabłka. W ogóle jadł ich niewiele, bo w Lennie Węża, gdzie Serpentowi mieli swoje ziemie, rosły jedynie cytryny, pomarańcze, kokosy, a nawet banany, ale nigdy jabłka. Takie są uroki nadmorskiej prowincji – pomyślał. W dzieciństwie dużo pływał rozmaitymi statkami, a gdy był wystarczająco duży, nawet nimi sterował; lecz mimo wszystko zawsze bardziej ciągnęło go do koni i głębi lądu. Za dużo nasłuchał się opowieści matki o wspaniałym Cathair Oir, żeby nie zobaczyć go na własne oczy. Pewnie dlatego, gdy w końcu je ujrzał, poczuł pewien zawód, bo słyszał o lśniących złotym blaskiem dachach domostw, olbrzymich targach zapełnionych niezwykłymi ludźmi i jeszcze niezwyklejszymi materiałami, dziwnymi zwierzętami z innych kontynentów, a ponad tym wszystkim kolosalnej Warowni Dwunastu, górującej nad wszystkimi twierdzami, jakie kiedykolwiek widział. Z tego wszystkiego, tylko warownia na wzgórzu nie zawiodła jego oczekiwań. Domostwa o lśniących dachach albo się zawaliły, albo zostały sprzedane i przebudowane, targi wypełnione były zwykłymi ludźmi, targującymi zwykłymi towarami – fakt, zdarzali się mężczyźni o hebanowej, czy miedzianej skórze i dziwnym akcencie, w fikuśnych strojach, ale nie należeli do codziennych widoków. Dodatkowo ulice były wypełnione dziwkami, płatnymi zabójcami i inną tego typu hołotą. To mocno odbiegało od wizji miasta-raju.
Narzekać jednak nie mógł. Dostał przytulny pokój w Wieży Węża, kilka służek, gotowych na każde jego skinienie, miękki materac, dużą miedzianą wannę i wszystkie możliwe wygody.
Powietrze wypełniała przyjemna woń rozmaitych owoców i trawy. W oddali dało się słysząc przepływającą przez bród wodę, zlewającą się w jedną całość z dźwiękami lasu. Jechał w milczeniu przed siebie, aż w końcu kolumna zatrzymała się. Creyne wraz z ojcem skierował się ku przodowi. Król i lord Stamar zatrzymali się przed brodem, zasłanym kilkudziesięcioma ciałami ludzi Wendów. Trupy zatrzymywały się na wystających ostrych kamieniach lub kłodach, unosząc się w górę i w dół. Twarzy, dłonie i wszystkie części ciała, które nie były osłonięte kawałkiem materiału, ogryzały ławice małych czerwonych rybek, uciekających, gdy tylko ktoś zbliżył się na kilka metrów. Creyne zsiadł z wierzchowca i przywiązał wodze do pobliskiego dębu. Spostrzegł, że większość lordów już to zrobiła i kierowała się ku zwłokom, którymi zasłany był cały bród. Przyklęknął przy pierwszym lepszym człowieku, chcąc zobaczyć, jak go zabito. Twarz miał skierowaną ku dnu, więc obrócił go na plecy i skrzywił się. W poderżniętym gardle wiły się białe larwy rzecznych robaków, podobnie jak w rozszarpanym brzuchu, w którym brakowało większości narządów, a te, które się ostały, zostały rozszarpane. O ile mógł uwierzyć w to, że ktoś poderżnął mu gardło, to wątpliwe było, by potem rozrywał mu dodatkowo brzuch. Wilki – przemknęło mu przez myśl. Albo jakieś dzikie koty. W grę wchodziły jeszcze bestie żyjące w Abhainie, ale na takiej płyciźnie niewiele by zwojowały.  Chłopak wydobył zza pasa sztylet i zaczął grzebać nim w gardle, które zaczęło żyć własnym życiem. Rozcięcie prowadziło od ucha, do ucha i było niezwykle głębokie. Skrytobójcy zazwyczaj, kiedy podcinali gardła, robili to szybkim, lekkim ruchem, nie dając ofierze czasu na jakiekolwiek działanie. Tutaj zaś wyglądało to tak, jakby ktoś przecinał tętnicę powoli. Druga opcja była taka, że zabójca miał ponadprzeciętnie ostry sztylety, który w ciało wchodził jak w masło.
Pozostałe trupy wyglądały podobnie, z tym, że kilku brakowało kończyn, czy ich fragmentów. Cokolwiek przyszło tu w nocy, miało niezłą ucztę. Skierował się ku zwłokom, tak naszpikowanym strzałami, że nawet nie dotykały wody. Domyślił się, że to był słynny już Theron Wend. Choć nie dało się tego stwierdzić po twarzy, gdyż w tej znajdował się ponad tuzin czarnych strzał. Lord Stamar złamał jedną, która przeszła przez czaszkę na wylot, włożył grot do wody, by zmyć z niego fragmenty mózgu i podniósł ostrze.
- Czarna stal – oznajmił. – Skąd ktokolwiek mógłby mieć czarną stal? – To pytanie kierował raczej do siebie, niż do zgromadzonych wokół niego władców.
- Lordzie Wend – zaczął stary Gent, ze śnieżnobiałą brodą i takimi samymi włosami opadającymi na wątłe ramiona – czekają nas ciężkie czasy. Według mędrców w pierwszy dzień jesieni nastanie dwupełnia, a chyba wszyscy wiemy, co to oznacza. – Odkaszlnął. – Suanie nie znajdą lepszego momentu na rozpoczęcie wojny.
Pozostali lordowie potwierdzili jego słowa skinięciami na ogół siwych, albo łysych głów.
- Obawiam się, że nieszczęsny Theron stał się jej zalążkiem – ciągnął dalej. – Nieludzie mają nadzieję, że w napadzie gniewu wypowiesz im wojnę i najedziesz ich ziemie. Wtedy będą mieli pretekst do ataku.
- Twoja teoria maja jedną, sporą lukę – odrzekł chłodno Stamar. – Jesteśmy w środku Królestwa Ludzi. Skąd mieli by się tutaj wziąć suanie? – Wstał z klęczek.
- Nie mam pojęcia, ale Rhames ma rację, Stamarze – wtrącił się król, spoglądając na wszystkich z grzbietu swojego gniadosza. – Kto miałby mieć jakikolwiek interes w śmierci chłopaka?
- Nie wiem – bąknął pod nosem.
- Wrzucimy ciała na wozy i pochowamy ich w krypcie pod warownią – oznajmił Amar. – Bez dyskusji. A teraz wracajmy, bo mam już dość tego cholernego lasu. – Zawrócił wierzchowca i oddalił się.
Creyne spotkał brata i wraz z nim załadował na pobliski wóz ociekające wodą i rzecznym robactwem ciała. Gdy z powrotem dosiedli koni, zajęli miejsca obok siebie, kilkanaście jardów na ojcem.
- Jak tam minął ci poranek? – zagadnął Gregor.
- A jak mógł minąć? – odpowiedział pytaniem na pytanie Creyne. Gdy przejeżdżali pod jabłonią, której ciężkie od owoców gałęzie uginały się nad drogą, stanął w strzemionach i zerwał dwie sztuki, po czym rzucił jedną z nich bratu. – Spróbuj, naprawdę dobre, nie to co w wężowym lennie.
- Faktycznie dobre. – Odchrząknął. – Co myślisz o jaśniepanie martwym Theronie? – zadrwił.
- Wiesz, że polityka to nie mój rewir, ale wydaje mi się, że król Amar może mieć rację. Kto inny miałby czarną stal, jak nie Suanie? – Odgryzł spory kawałek jabłka. Przypomniał sobie o fragmencie podsłuchanej rozmowy. – Ale myślę, że ojciec chce coś na tym wszystkim ugrać, albo chciał ugrać już od dawna, jeszcze zanim dowiedział się o Theronie.
Zrelacjonował pokrótce to, co zdołał podsłuchać. Gregor parsknął śmiechem.
- Cały tata, ot co! – odgarnął brązowe loki opadające mu na czoło. – Co by się nie działo, on musi na tym swoje ugrać. – Spoważniał nagle. – Tylko po co mu żołnierze i złoto Farringów? Nie mógł wiedzieć o młodym Wendzie. Planował coś już dłużej.
- Trzeba się będzie go zapytać – wypalił. – Wieczorem, wejdziemy do jego komnaty i się go spytamy.
- Kocham tą twoją bezpośredniość, braciszku – orzekł, wyszczerzając białe zęby w uśmiechu. – Ale ten jeden raz nie mam lepszego pomysłu. Po kolacji.
Creyne skinął głową i podjął inny temat, nawet nie pamiętał jaki. Droga powrotna minęła mu szybciej, ze względu na towarzystwo brata. Wjechali przez główną bramę miasta, nieco mniejszą, niż ta w warowni, lecz nadal olbrzymią i porażającą rozmiarami. Wystarczyło, że strażnicy otworzyli ją połowicznie, a cała kolumna mogła bez problemu przejechać. Potężne drzwi z czarnego drewna wzmocniono w wielu miejscach metalem. Co kilka cali z drzwi sterczały żelazne kolce, czekające na okazję, by upuścić komuś krwi. I być może za niedługo będą miały okazję. Jechali główną ulicą, przy której stały całe rzędy budynków i straganów, oferujących najróżniejsze towary i usługi.
- Ryby, najświeższe ryby w całej Stolicy!!! – darł się kupiec odziany w znoszoną wełnianą tunikę.
Mijali liczne gospody, pękające w szwach o gości, burdele, pełne rozochoconych dziewcząt, kuźnie, pełne kowali i ich czeladników, z ciałami mokrymi od potu, kilka strażnic, obsadzonych żołnierzami zakutymi w kolczugi, i jeszcze wiele innych budynków. Końskie kopyta stukały o wyjeżdżoną przez tysiące lat użytkowania drogę. Trasa spod Smoczej Brama, do warowni majaczącej na wzgórzu, trwała zadziwiająco długo, a pod jej koniec musieli przejechać przez most z czarnego kamienia, wąski na tyle, że obok siebie mogło przejechać najwyżej trzech jeźdźców.
Żwir trzeszczał pod końskimi kopytami, gdy tylko znaleźli się na placu zachodnim. Wszyscy byli już na ziemi i prowadzili swoje wierzchowce do stajni, olbrzymiego budynku, skąpanego w cieniu muru, pomiędzy wieżami Serpentów, a Farringów. Zbudowana z solidnego kamienia, mogła pomieścić parę setek zwierząt, a w zapasy siana i owsa starczała na parę lat.
Szczękając płytową zbroją, udał się do swojej komnaty. Wszedł po długich krętych schodach, a jego oddech zmieniał się w parę, ulatującą wśród chłodnych ścian. Zaraz za nim ł kroczył jego giermek, Willbur. Miał niecałe piętnaście lat, był podłego wzrostu, a na dodatek urodził się krótszymi palcami prawej ręki. Miał parę zielonych oczu, zadarty nos, twarz usianą piegami i gęste, kręcone blond włosy. Jednak trzeba my było przyznać, że choć gadał jak najęty, to był lojalny, posłuszny i dobrze wywiązywał się ze swoich obowiązków. Zdjął z Creyne’a zbroję, zadając przy tym liczne pytania.
- Czy wiadomo już, kto zabił młodego lorda Wenda? Czy będziemy mieli wojnę?
- Spokojnie Willbur, nie wiem, kto to zrobił, ani po co. – I szczerze powiedziawszy, mało mnie to obchodzi. – Jeśli będę wiedział, dowiesz się jako pierwszy. A teraz idź już.
- Tak, panie – odparł speszony i wyszedł przez drzwi na zimny korytarz.
Chłopak postanowił umyć się i pozbyć końskiego zapachu, jakim zdążył przesiąknąć podczas kilkugodzinnej jazdy. Kazał służącym przygotować balię z ciepłą wodą. Spędził godzinę z hakiem, pławiąc się w gorącej wodzie. Gdy się ubrał, postanowił odespać te kilka godzin. Obudził go Willbur.
- Panie, za chwilę musisz być na kolacji – oznajmił.
Wyjrzał za okno i zorientował się, że faktycznie, za chwilę powinien znaleźć się w Baszcie Gryfa. Narzucił na siebie wełnianą tunikę, czarno-fioletową, ze złotymi obszyciami, skórzane buty, czarne spodnie i brązowy skórzany pas, ze złotym medalionem. Zbiegł na dół, szybkim krokiem przebył dziedziniec i zdążył dołączyć do innych gości, stojących pod bramą, przechodzącą pod nogami wielkiego kamiennego gryfa, rzeźbionego w białym marmurze. Drobne kamyczki trzeszczały pod setkami nóg. Udało mu się zająć miejsce obok Gregora. Ubrał się podobnie do młodszego brata, ale jego tunika była dłuższa, sięgająca niemal do kostek, poszerzaną u dołu wcięciem w kształcie klina. Przycięte do uszu włosy zaczesał do tyłu. Ogólnie prezentował się całkiem nieźle.
- Gdzieś się szlajał? – zapytał.
- Spałem – burknął w odpowiedzi.
- Nigdy nie miałeś wyczucia, w żadnej kwestii. – Nagle wskazał podstarzałą kobietę, idącą przed nimi. – Widzisz ją? – Nie czekał na odpowiedź i ciągnął dalej. – To jest lady Gent, a obok niej jej mąż, Rhames Gent. – Chudym palcem wskazał na barczystego mężczyznę o siwych włosach krótkich włosach i gęstej brodzie, kroczącego obok krępej kobiety. – Ojciec ma się z nimi spotkać, kilka godzin po kolacji. Jeśli mamy się czegokolwiek od niego dowiedzieć, musimy to zrobić przedtem. Rozumiesz, braciszku?
Skinął, na znak, że rozumie.
Weszli przez wielkie drzwi do okrągłej Sali, będącej swoistą salę tronową, ale dziś wyjątkowo służyła za jadalnię. Pod grubymi murami i w głębi sali postawiono wysokie kolumny wspierające sklepienie oraz wyznaczające swoistą ścieżkę, szeroką na kilkadziesiąt jardów, pod sam tron. Kamienne siedzenie wyrzeźbiono, jakby składało się z ciał różnych bestii, których imiona już zapomniano. Na ścianie za nim, wiły się kamienne macki, a w dół pełzły węże. Tron miał własne skrzydła, zapewne należące do jednego ze smoków, a na szczycie oparcie znajdowała się głowa pradawnego gada w koronie.
Creyne i Gregor zajęli miejsce pośrodku stołu, w otoczeniu Gentów. Król odmówił kilka modlitw za zmarłego syna Stamara Wenda, po czym polecił wszystkim zasiadać do stołu. Najpierw na stół trafiła zupa grzybowa w wydrążonych bochnach chleba, potem przyniesiono kilka baryłek wina, które otrzymali Serpentowi w darze od rodu Canterwayów, którzy przysięgli im wierność. Canterwayowie w całym królestwie byli znani ze swojego wina. Przyjemne ciepło rozpływało się po całym ciele już po pierwszym łyku, uderzając do głowy. Potem służący przynieśli dziki w jabłkach i pomarańczach z ziemniakami w sosie grzybowym oraz burakami. Kolejne było ciasto wiśniowe. Po nim pijani lordowie zajęli się rozmową, a ci, którzy tego zapragnęli, mogli się oddalić. Przez wąskie okna komnaty wpadały snopy księżycowego światła, gdy Gregor i Creyne wychodzili na dziedziniec. Nie było tajemnicą, że lord Daarn nie lubił przyjęć i bali, więc na ogół opuszczał je przy pierwszej możliwej okazji.
W cieniu starego dębu całowała się jakaś para, którą bracia ominęli szerokim łukiem, raz zagadnął ich jakiś lord z południowym akcentem i śniadą skórą. Zbyli go kilkoma słowami i weszli do Wieży Węża. Odgłosy uderzania utwardzanej skóry o kamienną posadzkę niosły się echem wśród chłodnych granitowych ścian. Gdy znaleźli się przed komnatę ojca, zawahali się przez chwilę, ale w końcu pchnęli drzwi i weszli do pomieszczenia. Lord Naithair siedział na mahoniowym krześle, za ciemnym biurkiem, ślęcząc nad jakimś listem. Blask świecy rozjaśniał nieco ciemne pomieszczenie pozbawione okien. Daarn podniósł wzrok na synów.
- Możemy usiąść, ojcze? – zaczął Gregor.
- Jesteście moimi synami i pewne prawa wam przysługują – odpowiedział zdawkowo. – Siadajcie i mówcie, czego chcecie.
Posłusznie zasiedli na dwóch meblach, a starszy z braci przeniósł swoje siedzisko na środek pokoju, by mógł spoglądać prosto w błękitne oczy ojca. Creyne zaś siedział pod ścianą, obok szafki z winem, którego nalał sobie do kielicha.
- Dobrze więc. O co chodzi?
- Ogólnie o rozmowę między tobą a dwójką Farringów, którą prowadziłeś na Krwawym Trakcie dziś rano – odparł bezceremonialnie Gregor.
Lord Serpent opadł na oparcie krzesła i pociągnął łyk canterwayowkiego wina.
- Twoja matka zawsze mówiła mi, że jesteś strasznym podsłuchiwaczem. – Obrzucił Creyne’a spojrzeniem pełnym wyrzutu.
- Nie zmieniaj tematu, ojcze. Po co Serpentom armia Farringów?
Daarn westchnął i pociągnął kolejny łyk wina.