ROZDZIAŁ
XIII
Wiatr
dął coraz silniej od zachodu, a grzbiety fal z każdą chwilą stawały się coraz
większe. Marynarze uwijali się jak w ukropie, zwijając żagle, wciągając
wiosła i chowając wszystko pod pokład, by nic nie uległo uszkodzeniu podczas
burzy. Hagen, który nie za bardzo wiedział, co powinien robić, po prostu stał i
wpatrywał się w ciemniejący coraz bardziej horyzont. Może i Biała Warownia leżała nad samym brzegiem Morza Szkarłatnego, ale lord nigdy nie czuł pociągu
do żeglugi, między innymi ze względu na niezbyt przyjemne opowieści zasłyszane
od marynarzy w licznych karczmach.
Emmet
był zbyt zajęty wykrzykiwaniem rozkazów, by przejmować się szlachcicem,
stojącym w miejscu, z niezbyt inteligentnym wyrazem twarzy. Jeśli sztorm
zniszczy żagle i wszystkie wiosła, to będzie po nich. Dlatego trzeba je
zabezpieczyć. I to szybko.
Kerwington
przeżył w swym życiu niejedną burzę i wiedział, czego się spodziewać po
chmurach, które ciągnęły w ich stronę. Takie były najgorsze. Sam deszcz z nich
spadający sprawiał, że pokład był po brzegi zalany wodą, a wiatr, który pchał
czarne obłoki przed siebie, powodował fale większe od normalnego statku.
W
skrócie: mieli zdrowo przejebane.
Kiedy
dokonał oględzin i stwierdził z zadowoleniem, że jego ludzie uporali się z
robotą jak należy, pozostawiając tylko jeden rząd wioseł, które miały zapewnić
im podczas burzy jako taką sterowność, zwrócił uwagę na trwającego w miejscu
lorda Białej Warowni.
-
Lepiej, żebyś poszedł do swojej kajuty – doradził mu – bo zaraz będziemy tu
mieli niezłą nawałnicę. Uwierz mi, wiem, co mówię – zapewnił go.
-
Jestem tego pewien – odparł Hagen spokojnie. – Ale nie sądzisz, że jak schowam
się do suchej kajuty, podczas, gdy ty i twoi ludzie będziecie tu walczyć o
życie, to stracę w ich oczach?
-
Jak będziesz martwy, to stracisz jeszcze więcej – burknął opryskliwie Brodacz.
– Toteż schowaj swoją cholerną, dumną, szlachetną dupę do kajuty, bo jestem
pewien, że z pokładu zmyje ją pierwsza lepsza fala.
Whitefire
prychnął.
-
Pożyjemy, zobaczymy – orzekł sentencjonalnie.
-
Jeśli pożyjemy wystarczająco długo – mruknął ponuro Kerwington. – Lepiej się
czegoś złap, wasza lordowska mość. Zaraz walnie w nas pierwsza fala.
Mimo,
że Hagen podejrzewał, iż Emmet jak zwykle przesadza, to postanowił posłuchać
tej rady. Niebo nad „Morskim Burdelem” całkowicie pociemniało, a na deski
okrętu zaczęły spadać pierwsze, na razie małe, krople deszczu. O burty
rozpijały się coraz to większe fale, jednak statek wciąż płynął dziarsko przed
siebie, bez trudu przebijając się przez wodę. Aczkolwiek z każdą chwilą było
coraz gorzej. Deszcz z każdą sekundą padał bardziej intensywnie, a przechylanie
się statku na boki przybierało na sile i stawało odczuwalne.
Po
chwili rozpętała się prawdziwa ulewa, ograniczająca widoczność, a morskie
bałwany zaczęły powoli wdzierać się na pokład. Whitefire uczepił się liny mocno
przywiązanej do mniejszego masztu, czując, że zbliża się większa fala. I
przeczucie go nie myliło. Słona, morska woda zalała okręt. Lord prawie puścił
linę. Prawie.
Ogromne
masy wody przelewały się przez burty okrętu, jakby postawiły sobie za nadrzędny
cel go zatopić. Szlachcic, pomimo najszczerszych chęci nie zdołał ustać na
nogach i runął siedzeniem na mokre deski, klnąc szpetnie pod nosem. I to by było na tyle w kwestii zachowywania
godności.
W
dalszym ciągu trzymał się kurczowo liny, która teraz była dla niego jedyną
deską ratunku. Zapierał się nogami, by nie oddalać się zbytnio od masztu,
jednak śliskie podłoże mu to uniemożliwiało i ślizgał się we wszystkie strony
jak niepotrzebny balast. Jednak sznura nie puścił.
Słona
woda już dawno zalała mu oczy, które teraz piekły niemiłosiernie, rozszalały
wicher szumiał w uszach, ogłuszając go całkowicie, nie pozwalając usłyszeć
niczego poza tą cholerną wodą dookoła.
Poczuł,
jak statek pnie się ku górze i na chwilę odzyskuje stabilność. Na chwilę. Potem
fala, na której grzbiet się wspiął, załamała się pod jego ciężarem, a ogromna
ilość wody wdarła się na pokład, dławiąc okrzyk przerażenia Hagena. Lord wypluł
ją, mimowolnie puszczając jedną ręką linę. W zasadzie to nie wypluł, a
zwymiotował nią.
W
oddali rozległ się dźwięk grzmotu. A może w pobliżu. Whitifire nie był pewien,
bo pierwsze skrzypce we wszechobecnym hałasie grały deszcz, fale i wiatr.
Uchylił z wielkim wysiłkiem jedno oko, tylko po to, by ujrzeć grzbiet ogromnej
fali, który właśnie się załamywał, po uderzeniu w burtę „Morskiego Burdelu”. Z
gardła lorda wydobył się krótki, aczkolwiek donośny, krzyk, szybko zdławiony
przez słoną wodę.
Okręt
znowu zaczął się wspinać po grzbiecie fali, a potem na chwilę jakby stanął w
miejscu. Przez nawałnicę przedarł się głos Kerwingtona, karzącego swoim ludziom
wiosłować z całych sił.
Wtedy
to właśnie lord Białej Warowni postanowił schować swoją dumę do kieszeni i
puścił się pędem w stronę swojej kajuty. No, przynajmniej spróbował, bo na
początku nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Kiedy po chwili, która wydała mu się
wiecznością, dopadł drzwi prowadzących do kapitańskich pokoi, pociągnął za nie
z całej siły, jaka mu pozostała. Gdy stanęły otworem, wskoczył bez wahania do
środka suchego i względnie bezpiecznego pomieszczenia.
Gdy
już poczuł się bezpiecznie, z lewej strony w okręt uderzyła potężna fala. Hagen
stracił równowagę, poleciał do przodu i uderzył głową w kant stołu, po czym
upadł nieprzytomny na podłogę. Potem wielokrotnie dziękował za to losowi, gdyż
właśnie to oszczędziło mu widoku najgorszej części sztormu.
W
tym samym czasie, na pokładzie, Brodacz starał się przekrzyczeć szum wiatr i
plusk wody, wydając rozkazy. Jeśli dobrze widział, fale zabrały już dwóch
marynarzy, a wolał nie dopuścić do straty kolejnych. Stał za sterem i w miarę
swoich skromnych możliwości próbował utrzymać prosty kurs statku, z całkiem
niezłym, jak się wydawało, skutkiem.
Zgodnie
z jego przewidywaniami, deszcz był równie uciążliwy, jak fale. Siekał
niemiłosiernie w twarz, wpadał z kołnierz. Jednak miał tą zaletę, że nie był
słony i nie doprowadzał oczy do nieznośnego pieczenia.
Dostrzegł
pędzącą wprost na nich ogromną falę i krzyknął, by wszyscy się schylili, choć
nie potrzebnie, gdyż każdy, kto miał oczy, by ją ujrzał. Jednak nie każdy
zdołał przypaść do ziemi. Kilku majtków spóźniło się o kilka cennych sekund i
masa wody porwała ich ze sobą, dławiąc ich daremne okrzyki przerażenia. Dwóch
pogrążyło się w morskiej toni, z trzech pozostałych rozbiło sobie głowy o
burty. W normalnej sytuacji by się tym przejął. W normalnej sytuacji.
Wtem
z lewej strony na okręt spadła fala większa niż wszystkie poprzednie, nienaturalnie
duża, zbyt wielka, by mógł ją wywołać wiatr. I to musiała być ta jedna fala za
dużo, która sprawiła, że mniejszy z masztów nie wytrzymał. Na początku rozległ
się tylko głuche stęknięcie trzeszczącego drewna, następnie wysoki słup zaczął
wyginać się pod nienaturalnym kątem, aż w końcu pękł wydając z siebie donośny
trzask oraz przygniatając czterech kolejnych ludzi.
Ale
to nie to najbardziej zmartwiło Kerwingtona, tylko dudniący, przytłumiony,
dobywający się jakby zewsząd dźwięk, przywodzący na myśl ryk zranionego
zwierzęcia. I w istocie był to ryk zwierzęcia. Lecz z pewnością nie zwykłego. A
już na pewno nie rannego. Coś tak wielkiego naprawdę trudno było ranić.
Emmet
tylko kilkukrotnie słyszał opowieści ludzi, którzy widzieli krakena na własne
oczy i nie chciał nigdy sam tego doświadczyć. Los postanowił mu tego odmówić.
Woda
wokół „Dziewicy”, jednej z nazareńskich galer, stała się nienaturalnie
spokojna. Jej kapitan także musiał to zauważyć, bowiem wioślarze dawali z
siebie wszystko, próbując przedostać się do szalejących kilkaset jardów dalej
morskich fal. Na próżno.
Z
głębin wyłaniały się, pokryte krostami i guzełkowatą skórą w barwie brudnej
zieleni, ogromne macki, których obwód musiał mieć co najmniej dwadzieścia
jardów. W jednym z węższych miejsc. Było ich dużo, cholernie dużo. Kerwington
naliczył jakieś dwadzieścia, a nie była to nawet połowa. Od spodu były pokryte
paskudnymi przyssawkami, pozostającymi w bezustannym ruchu. Z każdą chwilą
wynurzały się z wody na coraz większą wysokość, zdawały się jakby nie mieć
końca, przywodziły na myśl smukłe, ale nieco krzywe wieże, wyrastające spod
ziemi. Wystrzeliwały w niebo już na wysokość ponad stu jardów, gdy w końcu ich czubki zaczęły chylić się na
powrót ku dołowi. Brodacz już wiedział, co się za chwilę stanie.
W
mgnieniu oka niezliczone odnóża wystrzeliły ku malutkiemu, jak się wydawało
stateczkowi, roznosząc go w drzazgi. Nie było widać nic poza kotłującą się
wodą, która wydawała się wlewać do jakiegoś ogromnego naczynia.
Emmet
rozkazał wioślarzom włożyć więcej życia w swoją robotę, lecz głos mu się
załamywał i drżał, więc nikt rozkazu nie usłyszał.
Kapitan
z lękiem popatrzył w stronę niedawnego miejsca pobytu potwora. Nie było śladu
ani po mackach, ani po statku. Za to pod powierzchnią wody można było dostrzec
zarys monstrualnie wielkiego kształtu, a także kilkanaście jarzących bladozłotą
poświatą, owalnych punktów. Oczy. Złote, opalizujące niezdrowym blaskiem ślepia,
pozbawione życia. Wyraźnie kierowały się ku wielkiemu okrętowi, który płynął
najbliżej „Dziewicy”. Jego kapitanem był Vellseword. Choć z tej odległości nie
dało się dostrzec wiele, to Brodacz wyraźnie widział liczne, biegające we
wszystkie strony punkciki, zapewne marynarzy, które ustawiały się w wielu
miejscach i zastygały w bezruchu. A więc Bryenon także widział, co spotkało
galerę najemników. Z tym, że „Czarna Jill” to nie była malutka nazareńska
galera, tylko ogromny, królewski okręt wojenny, przygotowany na praktycznie
każdą możliwość. Koło balist panował jakiś ruch – zapewne ładowano pociski.
Cóż, z krakenem niełatwo wygrać – ba, jest to praktycznie niemożliwe – ale
jeśli ktoś już ma tego dokonać, to z pewnością jest to właśnie Vellseword. Wie,
gdzie są newralgiczne punkty bestii, gdzie trzeba uderzyć, by ją zniechęcić do
dalszego ataku. Przynajmniej w teorii.
Bestia
wynurzyła się na kilka sekund z morskiej toni i serce podeszło Kerwingtonowi do
gardła, gdy ujrzał ją w pełnej okazałości. Wielki, niekształty łeb, gęsto,
pokryty żółtymi, świecącymi oczami, a także chorobliwie zieloną skórą, usianą
paskudnymi krostami, z którego wystrzeliwały niezliczone ramiona. Brakowało
kilku sekund, by potwór dopadł statek. Vellseword w dalszym ciągu wykorzystywał
czas, jaki mu pozostał, wiedząc, że najgorsze będzie pierwsze uderzenie. I nie
pomylił się.
Kraken
oplótł statek swoimi potężnymi ramionami na całej długości, zaś jego łeb
znalazł się przy jednym jego końcu, jakby bestia przyssała się do rufy. Z
kwater kapitańskich zapewne dało się zobaczyć paszczę. Zaś nad nimi, na
pokładzie, znajdowała się jedna z dwóch balist. Człowiek, który z nią stał,
wiedział gdzie strzelać. W oczy. Podstawowa zasada walki z krakenami brzmiała
„Zawsze celuj w oczy”. Nie chodziło tylko o oślepienie potwora. Ślepia były po
prostu najwrażliwszą częścią ciała, przez którą najłatwiej dało się dotrzeć do
mózgu. Jednak siła balisty okazała się niewystarczająca, by przejść przez
galaretowate oko i pocisk zagłębił się w nim jedynie do połowy. Potwór wydał z
siebie potworny, grzmiący ryk, który niósł się echem pośród burzy, ale nie
zwolnił uścisku. Przeciwnie – przywarł do burt statku jeszcze mocniej. Wtedy
właśnie ludzie Vellseworda zaczęli kłuć i siekać macki. Można to było
wywnioskować z tego, że odnóża potwora zaczęły odskakiwać od burt okrętu, jak
pies od jeża; tylko po to, by potem spaść nań ze zdwojoną siłą. Kerwington
zaklął cicho, widząc, że ramię bestii łamie masywny maszt niczym suchą gałązkę.
Drugi
pocisk trafił w żółte oko bestii, tym razem całkowicie w nim znikając. Kolejne
nie miały okazji, by zostać wystrzelone. Jedna z niezliczonych macek
wystrzeliła w kierunku balisty i rozbiła ją w drzazgi, a następnie zmiotła z
pokładu zgromadzonych wokół niej ludzi.
„Morski
Burdel” oddalał się coraz bardziej od potężnego falołamcza, który po pewnym
czasie był już tylko małym punktem niknącym wśród burzy. Dopiero, gdy zniknął
całkowicie, Emmet spojrzał w prawo i po raz kolejny zaklął szpetnie pod nosem.
Trzy
galery najemników ostatkami sił unosiły się na wodzie, miały już połamane
maszty, resztki wioseł poruszały się niemrawo, a jedna z nich w zasadzie już
zatonęła; jedynie to, że część pokładu wciąż unosiła się ponad powierzchnią
wody mogła świadczyć, że jest inaczej. Jednak gdy nadeszła kolejna fala, smukły
kadłub zniknął na zawsze.
Statki
Ariona i Willa płynęły wprost na siebie, najwyraźniej straciły sterowność. Albo
kapitanów. Falołamacz Ariona kierował się ku prawej burcie sporej kogi drugiego
z kapitanów. Na obydwu statkach ze wszystkich sił próbowano uniknąć zderzenia,
niestety bezskutecznie. „Śmigły” zmiażdżył kadłub mniejszego statku i wytracił
prędkość, ciągnąc przepołowioną mniejszą łódź ze sobą. Sczepione ze sobą okręty
stopniowo oddalały się od pozostałych, aż w końcu zniknęły pośród morskich fal.
„Królewski
Lis” i „Wilk Nazaru”, należące do Slade’a i Winnicka, radziły sobie
zdecydowanie lepiej, podobnie jak „Morski Burdel”, wspinając się na fale i
prując niestrudzenie przed siebie. Nieopodal płynęły jeszcze cztery wojenne
okręty Królestwa, które także parły naprzód całkiem dziarsko. Do tej pory ocalały
jeszcze trzy kogi i jedna galera. Jednak ta ostatnia wyglądała, jakby miała
wkrótce podzielić los towarzyszek.
Mimo,
że sztorm wciąż trwał, to jakby zelżał i nieco się uspokoił. Fale ledwo
przebijały się nad burtami, a deszcz, choć wciąż padał, to nie był już
uciążliwy. Emmet uspokoił się, czując, że najgorsze już za nimi, nawet jeśli
fale wciąż napsują im nieco krwi. Dopiero teraz Kerwington spojrzał na pokład
własnego statku. I ponownie zaklął.
Drugi
maszt także był złamany. Pękł mniej więcej w połowie długości, zaś część, która
odpadła przebiła górny pokład i trafiła w ładownię. Na szczęście, nie było
żadnych dziur w burcie. Niemniej jednak Emmet wiedział, że będzie musiał się
tym zająć jak najprędzej. Teraz jednak postanowił odłożyć to na dalszy plan i
sprawdzić, czy ten durny Whitefire żyje, albo czy w ogóle jest na okręcie.
Zszedł z podwyższenia, które znajdowało się nad kajutami kapitańskimi, na
pokład, lecz tam nie dostrzegł nawet śladu Hagena. Znalazł za to pięć kolejnych
trupów swoich ludzi. Na szczęście bosman miał się dobrze.
Był
to podstarzały już mężczyzna, ale w dalszym ciągu miał niezwykłą krzepę. Miał
ponad sześć stóp wzrostu, twarz ogorzałą od wiatru, wyłysiałą głowę i siwe
bokobrody, okalające pulchną, okrągłą twarz, pasującą do pokaźnego brzucha,
wskazującego na wyraźne zamiłowanie do rozmaitych trunków.
-
Jakie straty, Miles? – zapytał zachrypniętym od wrzeszczenia głosem Emmet.
-
Dość spore, panie kapitanie – rzekł grobowym głosem. Także miał mocno zdarte od
krzyczenia gardło. – Dziewiętnastu nie żyje, dwudziestu siedmiu jest ciężko
rannych. Do tego dwa złamane maszty, jak kapitan widzi, jedenaście wioseł, dwie
beczki z rumem i trzy worki z
prowiantem. Ale żagle są całe.
-
Uda się naprawić maszt? – zapytał z nadzieją w głosie, choć wiedział, jaka
będzie odpowiedź.
-
Nie ma opcji, panie kapitanie. Mały w ogóle wyleciał za burtę, a duży połamał
się w kilku miejscach. Nie mamy jak go usztywnić. – Zrobił przepraszającą minę.
-
Rozumiem – rzekł cierpko. – A wiosła?
-
Z tym będzie łatwiej – przyznał Miles. – Możemy je zrobić z resztek masztu.
Przy okazji, przydałoby się załatać tą dziurę w pokładzie. – Wskazał dłonią
ziejący otwór, zrobiony przez spadający maszt.
-
Wiem, wiem – powiedział trochę nieobecnie. – Przydziel do tego kilku ludzi.
Niech ktoś zajmie się rannymi. I niech mi ktoś da trochę cholernej gorzałki, bo
zaraz oszaleję.
-
Tak jest, kapitanie. – Bosman skinął głową. – Dajcie kapitanowi coś do picia,
psie syny! Który będzie pierwszy, nie będzie musiał szorować pokładu do końca
rejsu!
W
zmordowanych ciężką przeprawą marynarzy wstąpiła jakby nowa siła. Wszyscy
rzucili się pędem ku ocalałym beczkom z gorzałką. Wywiązała się nawet bójka. No
cóż, widać albo niezwykle wręcz kochali swojego kapitana, albo niezwykle
nienawidzili sprzątania pokładu.
Najszybszy
okazał się barczysty i zaprawiony wilk morski, który mimo, że nie wyróżniał się
zbytnio wzrostem, który wynosił nieco poniżej pięciu i pół stóp, to wykazał się
ponadprzeciętną zwinnością i siłą. Skórę miał ciemniejszą, niż przeciętny
człowiek, co dało się wytłumaczyć tym, że większość czasu spędzał w pełnym
słońcu na morzu. Jego szpakowate włosy opadały swobodnie na ramiona, okalając
pociągłą, naznaczoną zmarszczkami, twarz. Orli nos wystawał spomiędzy
sympatycznych i uczciwych błękitnych oczu. Wokół wąskich ust dało się dostrzec
kilkudniowy zarost.
-
Gratuluję! – rzekł Miles i poklepał szpakowatego po ramieniu. – Ty jesteś Jack,
prawda?
-
Tak jest, bosmanie – odrzekł z dumą w głosie.
-
A więc, Jack, tak jak powiedziałem, do końca naszego rejsu nie będziesz musiał
szorować pokładu. A teraz idź zajmij się swoją ręką. – Miles wskazał owiniętą
przesiąkniętym krwią materiałem dłoń.
-
Tak jest.
Kerwington
przyjął wręczony mu kufel i pociągnął spory łyk. Westchnął z błogością. Chmury
już się oddalały i zaczynało świecić słońce. Pozostała niecała godzina do
zachodu. Podał naczynie Milesowi.
-
Ogarniesz jakoś to wszystko?
Bosman
skinął głową i oddał kufel kapitanowi.
Teraz,
kiedy już zaspokoił pragnienie, postanowił przeszukać kajuty, należące do niego
i lorda. Pchnął drzwi, które podczas sztormu prawie wyleciały z zawiasów. Jego
oczom ukazał się leżący na podłodze Hagen, z którego skroni leciała strużka
krwi. Był nieco poobijany, ale oddychał równo i spokojnie. Emmet wyszedł z
powrotem na pokład i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu wiadra. Znalazł je
szybciej, niżby się tego spodziewał; a do tego było pełne. Uśmiechnął się pod
nosem.
Zataszczył
kubeł pomieszczenia znajdującego się między jego kajutą, a tą należącą do
Hagena, w którym to szlachcic leżał pozbawiony przytomności. Był to całkiem
ładnie urządzony pokoik z oknem wychodzącym na rufę, dużym, solidnym stołem z
mahoniu, czterema równie solidnymi krzesłami i kilkoma regałami stojącymi pod
ścianami.
Kapitan
podszedł do Whitefire’a i wylał na niego zawartość wiadra, którą była morska
woda. Szlachcic od razu się obudził i zaczął krzyczeć.
-
Zabierzcie tą cholerną wodę! – zawył. – Nie chcę tonąć! Nie chcęęęęęęęę!!!
Kerwington
parsknął donośnym, niepohamowanym śmiechem. Hagen popatrzył na niego z
niekrytym wyrzutem. Jednak Emmet nic sobie z tego nie zrobił.
-
Oto dumny i odważny lord Białej Warowni! – rzekł wesoło. – Bierzcie z niego
przykład, bowiem jest wilkiem morskim, jakich mało! Pewnie trzyma się na nogach
i nie straszna mu żadna burza!
-
Oj zamknijże się – burknął lord. – Każdemu może się zdarzyć mały… wypadek.
-
Z pewnością – przyznał Kerwington, któremu uśmiech wciąż nie schodził z gęby. –
Zresztą – dodał po chwili – i tak nikt by mi nie uwierzył, że ktoś tak mężny jak
ty nie mógł wytrzymać malutkiej burzy.
-
Malutkiej?! – wybuchnął nagle Hagen. – Przecież to była cholerna nawałnica
stulecia!
-
Jaka nawałnica stulecia? Nie trwała nawet godziny!
-
Jak to? – zdziwił się lord.
-
Normalnie – powiedział Kerwington, z trudem powstrzymując cisnący się na usta
uśmiech. – Przecież jak tylko odleciałeś, wyszło piękne słoneczko.