Spis bohaterów, rodów, Rodzin i innych takich drobnostek już w drodze. Z czasem u mnie krucho, ale przy odrobinie cierpliwości z waszej strony i chęci z mojej, przed końcem roku powinno się już pojawić cuś nie cuś ;)

piątek, 25 kwietnia 2014

ROZDZIAŁ XIII

ROZDZIAŁ XIII

Wiatr dął coraz silniej od zachodu, a grzbiety fal z każdą chwilą stawały się coraz większe. Marynarze uwijali się jak w ukropie, zwijając żagle, wciągając wiosła i chowając wszystko pod pokład, by nic nie uległo uszkodzeniu podczas burzy. Hagen, który nie za bardzo wiedział, co powinien robić, po prostu stał i wpatrywał się w ciemniejący coraz bardziej horyzont. Może i Biała Warownia leżała nad samym brzegiem Morza Szkarłatnego, ale lord nigdy nie czuł pociągu do żeglugi, między innymi ze względu na niezbyt przyjemne opowieści zasłyszane od marynarzy w licznych karczmach.
Emmet był zbyt zajęty wykrzykiwaniem rozkazów, by przejmować się szlachcicem, stojącym w miejscu, z niezbyt inteligentnym wyrazem twarzy. Jeśli sztorm zniszczy żagle i wszystkie wiosła, to będzie po nich. Dlatego trzeba je zabezpieczyć. I to szybko.
Kerwington przeżył w swym życiu niejedną burzę i wiedział, czego się spodziewać po chmurach, które ciągnęły w ich stronę. Takie były najgorsze. Sam deszcz z nich spadający sprawiał, że pokład był po brzegi zalany wodą, a wiatr, który pchał czarne obłoki przed siebie, powodował fale większe od normalnego statku.
W skrócie: mieli zdrowo przejebane.
Kiedy dokonał oględzin i stwierdził z zadowoleniem, że jego ludzie uporali się z robotą jak należy, pozostawiając tylko jeden rząd wioseł, które miały zapewnić im podczas burzy jako taką sterowność, zwrócił uwagę na trwającego w miejscu lorda Białej Warowni.
- Lepiej, żebyś poszedł do swojej kajuty – doradził mu – bo zaraz będziemy tu mieli niezłą nawałnicę. Uwierz mi, wiem, co mówię – zapewnił go.
- Jestem tego pewien – odparł Hagen spokojnie. – Ale nie sądzisz, że jak schowam się do suchej kajuty, podczas, gdy ty i twoi ludzie będziecie tu walczyć o życie, to stracę w ich oczach?
- Jak będziesz martwy, to stracisz jeszcze więcej – burknął opryskliwie Brodacz. – Toteż schowaj swoją cholerną, dumną, szlachetną dupę do kajuty, bo jestem pewien, że z pokładu zmyje ją pierwsza lepsza fala.
Whitefire prychnął.
- Pożyjemy, zobaczymy – orzekł sentencjonalnie.
- Jeśli pożyjemy wystarczająco długo – mruknął ponuro Kerwington. – Lepiej się czegoś złap, wasza lordowska mość. Zaraz walnie w nas pierwsza fala.
Mimo, że Hagen podejrzewał, iż Emmet jak zwykle przesadza, to postanowił posłuchać tej rady. Niebo nad „Morskim Burdelem” całkowicie pociemniało, a na deski okrętu zaczęły spadać pierwsze, na razie małe, krople deszczu. O burty rozpijały się coraz to większe fale, jednak statek wciąż płynął dziarsko przed siebie, bez trudu przebijając się przez wodę. Aczkolwiek z każdą chwilą było coraz gorzej. Deszcz z każdą sekundą padał bardziej intensywnie, a przechylanie się statku na boki przybierało na sile i stawało odczuwalne.
Po chwili rozpętała się prawdziwa ulewa, ograniczająca widoczność, a morskie bałwany zaczęły powoli wdzierać się na pokład. Whitefire uczepił się liny mocno przywiązanej do mniejszego masztu, czując, że zbliża się większa fala. I przeczucie go nie myliło. Słona, morska woda zalała okręt. Lord prawie puścił linę. Prawie.
Ogromne masy wody przelewały się przez burty okrętu, jakby postawiły sobie za nadrzędny cel go zatopić. Szlachcic, pomimo najszczerszych chęci nie zdołał ustać na nogach i runął siedzeniem na mokre deski, klnąc szpetnie pod nosem. I to by było na tyle w kwestii zachowywania godności.
W dalszym ciągu trzymał się kurczowo liny, która teraz była dla niego jedyną deską ratunku. Zapierał się nogami, by nie oddalać się zbytnio od masztu, jednak śliskie podłoże mu to uniemożliwiało i ślizgał się we wszystkie strony jak niepotrzebny balast. Jednak sznura nie puścił.
Słona woda już dawno zalała mu oczy, które teraz piekły niemiłosiernie, rozszalały wicher szumiał w uszach, ogłuszając go całkowicie, nie pozwalając usłyszeć niczego poza tą cholerną wodą dookoła.
Poczuł, jak statek pnie się ku górze i na chwilę odzyskuje stabilność. Na chwilę. Potem fala, na której grzbiet się wspiął, załamała się pod jego ciężarem, a ogromna ilość wody wdarła się na pokład, dławiąc okrzyk przerażenia Hagena. Lord wypluł ją, mimowolnie puszczając jedną ręką linę. W zasadzie to nie wypluł, a zwymiotował nią.
W oddali rozległ się dźwięk grzmotu. A może w pobliżu. Whitifire nie był pewien, bo pierwsze skrzypce we wszechobecnym hałasie grały deszcz, fale i wiatr. Uchylił z wielkim wysiłkiem jedno oko, tylko po to, by ujrzeć grzbiet ogromnej fali, który właśnie się załamywał, po uderzeniu w burtę „Morskiego Burdelu”. Z gardła lorda wydobył się krótki, aczkolwiek donośny, krzyk, szybko zdławiony przez słoną wodę.
Okręt znowu zaczął się wspinać po grzbiecie fali, a potem na chwilę jakby stanął w miejscu. Przez nawałnicę przedarł się głos Kerwingtona, karzącego swoim ludziom wiosłować z całych sił.
Wtedy to właśnie lord Białej Warowni postanowił schować swoją dumę do kieszeni i puścił się pędem w stronę swojej kajuty. No, przynajmniej spróbował, bo na początku nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Kiedy po chwili, która wydała mu się wiecznością, dopadł drzwi prowadzących do kapitańskich pokoi, pociągnął za nie z całej siły, jaka mu pozostała. Gdy stanęły otworem, wskoczył bez wahania do środka suchego i względnie bezpiecznego pomieszczenia.
Gdy już poczuł się bezpiecznie, z lewej strony w okręt uderzyła potężna fala. Hagen stracił równowagę, poleciał do przodu i uderzył głową w kant stołu, po czym upadł nieprzytomny na podłogę. Potem wielokrotnie dziękował za to losowi, gdyż właśnie to oszczędziło mu widoku najgorszej części sztormu.

W tym samym czasie, na pokładzie, Brodacz starał się przekrzyczeć szum wiatr i plusk wody, wydając rozkazy. Jeśli dobrze widział, fale zabrały już dwóch marynarzy, a wolał nie dopuścić do straty kolejnych. Stał za sterem i w miarę swoich skromnych możliwości próbował utrzymać prosty kurs statku, z całkiem niezłym, jak się wydawało, skutkiem.
Zgodnie z jego przewidywaniami, deszcz był równie uciążliwy, jak fale. Siekał niemiłosiernie w twarz, wpadał z kołnierz. Jednak miał tą zaletę, że nie był słony i nie doprowadzał oczy do nieznośnego pieczenia.
Dostrzegł pędzącą wprost na nich ogromną falę i krzyknął, by wszyscy się schylili, choć nie potrzebnie, gdyż każdy, kto miał oczy, by ją ujrzał. Jednak nie każdy zdołał przypaść do ziemi. Kilku majtków spóźniło się o kilka cennych sekund i masa wody porwała ich ze sobą, dławiąc ich daremne okrzyki przerażenia. Dwóch pogrążyło się w morskiej toni, z trzech pozostałych rozbiło sobie głowy o burty. W normalnej sytuacji by się tym przejął. W normalnej sytuacji.
Wtem z lewej strony na okręt spadła fala większa niż wszystkie poprzednie, nienaturalnie duża, zbyt wielka, by mógł ją wywołać wiatr. I to musiała być ta jedna fala za dużo, która sprawiła, że mniejszy z masztów nie wytrzymał. Na początku rozległ się tylko głuche stęknięcie trzeszczącego drewna, następnie wysoki słup zaczął wyginać się pod nienaturalnym kątem, aż w końcu pękł wydając z siebie donośny trzask oraz przygniatając czterech kolejnych ludzi.
Ale to nie to najbardziej zmartwiło Kerwingtona, tylko dudniący, przytłumiony, dobywający się jakby zewsząd dźwięk, przywodzący na myśl ryk zranionego zwierzęcia. I w istocie był to ryk zwierzęcia. Lecz z pewnością nie zwykłego. A już na pewno nie rannego. Coś tak wielkiego naprawdę trudno było ranić.
Emmet tylko kilkukrotnie słyszał opowieści ludzi, którzy widzieli krakena na własne oczy i nie chciał nigdy sam tego doświadczyć. Los postanowił mu tego odmówić.
Woda wokół „Dziewicy”, jednej z nazareńskich galer, stała się nienaturalnie spokojna. Jej kapitan także musiał to zauważyć, bowiem wioślarze dawali z siebie wszystko, próbując przedostać się do szalejących kilkaset jardów dalej morskich fal. Na próżno.
Z głębin wyłaniały się, pokryte krostami i guzełkowatą skórą w barwie brudnej zieleni, ogromne macki, których obwód musiał mieć co najmniej dwadzieścia jardów. W jednym z węższych miejsc. Było ich dużo, cholernie dużo. Kerwington naliczył jakieś dwadzieścia, a nie była to nawet połowa. Od spodu były pokryte paskudnymi przyssawkami, pozostającymi w bezustannym ruchu. Z każdą chwilą wynurzały się z wody na coraz większą wysokość, zdawały się jakby nie mieć końca, przywodziły na myśl smukłe, ale nieco krzywe wieże, wyrastające spod ziemi. Wystrzeliwały w niebo już na wysokość ponad stu jardów,  gdy w końcu ich czubki zaczęły chylić się na powrót ku dołowi. Brodacz już wiedział, co się za chwilę stanie.
W mgnieniu oka niezliczone odnóża wystrzeliły ku malutkiemu, jak się wydawało stateczkowi, roznosząc go w drzazgi. Nie było widać nic poza kotłującą się wodą, która wydawała się wlewać do jakiegoś ogromnego naczynia.
Emmet rozkazał wioślarzom włożyć więcej życia w swoją robotę, lecz głos mu się załamywał i drżał, więc nikt rozkazu nie usłyszał.
Kapitan z lękiem popatrzył w stronę niedawnego miejsca pobytu potwora. Nie było śladu ani po mackach, ani po statku. Za to pod powierzchnią wody można było dostrzec zarys monstrualnie wielkiego kształtu, a także kilkanaście jarzących bladozłotą poświatą, owalnych punktów. Oczy. Złote, opalizujące niezdrowym blaskiem ślepia, pozbawione życia. Wyraźnie kierowały się ku wielkiemu okrętowi, który płynął najbliżej „Dziewicy”. Jego kapitanem był Vellseword. Choć z tej odległości nie dało się dostrzec wiele, to Brodacz wyraźnie widział liczne, biegające we wszystkie strony punkciki, zapewne marynarzy, które ustawiały się w wielu miejscach i zastygały w bezruchu. A więc Bryenon także widział, co spotkało galerę najemników. Z tym, że „Czarna Jill” to nie była malutka nazareńska galera, tylko ogromny, królewski okręt wojenny, przygotowany na praktycznie każdą możliwość. Koło balist panował jakiś ruch – zapewne ładowano pociski. Cóż, z krakenem niełatwo wygrać – ba, jest to praktycznie niemożliwe – ale jeśli ktoś już ma tego dokonać, to z pewnością jest to właśnie Vellseword. Wie, gdzie są newralgiczne punkty bestii, gdzie trzeba uderzyć, by ją zniechęcić do dalszego ataku. Przynajmniej w teorii.
Bestia wynurzyła się na kilka sekund z morskiej toni i serce podeszło Kerwingtonowi do gardła, gdy ujrzał ją w pełnej okazałości. Wielki, niekształty łeb, gęsto, pokryty żółtymi, świecącymi oczami, a także chorobliwie zieloną skórą, usianą paskudnymi krostami, z którego wystrzeliwały niezliczone ramiona. Brakowało kilku sekund, by potwór dopadł statek. Vellseword w dalszym ciągu wykorzystywał czas, jaki mu pozostał, wiedząc, że najgorsze będzie pierwsze uderzenie. I nie pomylił się.
Kraken oplótł statek swoimi potężnymi ramionami na całej długości, zaś jego łeb znalazł się przy jednym jego końcu, jakby bestia przyssała się do rufy. Z kwater kapitańskich zapewne dało się zobaczyć paszczę. Zaś nad nimi, na pokładzie, znajdowała się jedna z dwóch balist. Człowiek, który z nią stał, wiedział gdzie strzelać. W oczy. Podstawowa zasada walki z krakenami brzmiała „Zawsze celuj w oczy”. Nie chodziło tylko o oślepienie potwora. Ślepia były po prostu najwrażliwszą częścią ciała, przez którą najłatwiej dało się dotrzeć do mózgu. Jednak siła balisty okazała się niewystarczająca, by przejść przez galaretowate oko i pocisk zagłębił się w nim jedynie do połowy. Potwór wydał z siebie potworny, grzmiący ryk, który niósł się echem pośród burzy, ale nie zwolnił uścisku. Przeciwnie – przywarł do burt statku jeszcze mocniej. Wtedy właśnie ludzie Vellseworda zaczęli kłuć i siekać macki. Można to było wywnioskować z tego, że odnóża potwora zaczęły odskakiwać od burt okrętu, jak pies od jeża; tylko po to, by potem spaść nań ze zdwojoną siłą. Kerwington zaklął cicho, widząc, że ramię bestii łamie masywny maszt niczym suchą gałązkę.
Drugi pocisk trafił w żółte oko bestii, tym razem całkowicie w nim znikając. Kolejne nie miały okazji, by zostać wystrzelone. Jedna z niezliczonych macek wystrzeliła w kierunku balisty i rozbiła ją w drzazgi, a następnie zmiotła z pokładu zgromadzonych wokół niej ludzi.
„Morski Burdel” oddalał się coraz bardziej od potężnego falołamcza, który po pewnym czasie był już tylko małym punktem niknącym wśród burzy. Dopiero, gdy zniknął całkowicie, Emmet spojrzał w prawo i po raz kolejny zaklął szpetnie pod nosem.
Trzy galery najemników ostatkami sił unosiły się na wodzie, miały już połamane maszty, resztki wioseł poruszały się niemrawo, a jedna z nich w zasadzie już zatonęła; jedynie to, że część pokładu wciąż unosiła się ponad powierzchnią wody mogła świadczyć, że jest inaczej. Jednak gdy nadeszła kolejna fala, smukły kadłub zniknął na zawsze.
Statki Ariona i Willa płynęły wprost na siebie, najwyraźniej straciły sterowność. Albo kapitanów. Falołamacz Ariona kierował się ku prawej burcie sporej kogi drugiego z kapitanów. Na obydwu statkach ze wszystkich sił próbowano uniknąć zderzenia, niestety bezskutecznie. „Śmigły” zmiażdżył kadłub mniejszego statku i wytracił prędkość, ciągnąc przepołowioną mniejszą łódź ze sobą. Sczepione ze sobą okręty stopniowo oddalały się od pozostałych, aż w końcu zniknęły pośród morskich fal.
„Królewski Lis” i „Wilk Nazaru”, należące do Slade’a i Winnicka, radziły sobie zdecydowanie lepiej, podobnie jak „Morski Burdel”, wspinając się na fale i prując niestrudzenie przed siebie. Nieopodal płynęły jeszcze cztery wojenne okręty Królestwa, które także parły naprzód całkiem dziarsko. Do tej pory ocalały jeszcze trzy kogi i jedna galera. Jednak ta ostatnia wyglądała, jakby miała wkrótce podzielić los towarzyszek.
Mimo, że sztorm wciąż trwał, to jakby zelżał i nieco się uspokoił. Fale ledwo przebijały się nad burtami, a deszcz, choć wciąż padał, to nie był już uciążliwy. Emmet uspokoił się, czując, że najgorsze już za nimi, nawet jeśli fale wciąż napsują im nieco krwi. Dopiero teraz Kerwington spojrzał na pokład własnego statku. I ponownie zaklął.
Drugi maszt także był złamany. Pękł mniej więcej w połowie długości, zaś część, która odpadła przebiła górny pokład i trafiła w ładownię. Na szczęście, nie było żadnych dziur w burcie. Niemniej jednak Emmet wiedział, że będzie musiał się tym zająć jak najprędzej. Teraz jednak postanowił odłożyć to na dalszy plan i sprawdzić, czy ten durny Whitefire żyje, albo czy w ogóle jest na okręcie. Zszedł z podwyższenia, które znajdowało się nad kajutami kapitańskimi, na pokład, lecz tam nie dostrzegł nawet śladu Hagena. Znalazł za to pięć kolejnych trupów swoich ludzi. Na szczęście bosman miał się dobrze.
Był to podstarzały już mężczyzna, ale w dalszym ciągu miał niezwykłą krzepę. Miał ponad sześć stóp wzrostu, twarz ogorzałą od wiatru, wyłysiałą głowę i siwe bokobrody, okalające pulchną, okrągłą twarz, pasującą do pokaźnego brzucha, wskazującego na wyraźne zamiłowanie do rozmaitych trunków.
- Jakie straty, Miles? – zapytał zachrypniętym od wrzeszczenia głosem Emmet.
- Dość spore, panie kapitanie – rzekł grobowym głosem. Także miał mocno zdarte od krzyczenia gardło. – Dziewiętnastu nie żyje, dwudziestu siedmiu jest ciężko rannych. Do tego dwa złamane maszty, jak kapitan widzi, jedenaście wioseł, dwie beczki z rumem i  trzy worki z prowiantem. Ale żagle są całe.
- Uda się naprawić maszt? – zapytał z nadzieją w głosie, choć wiedział, jaka będzie odpowiedź.
- Nie ma opcji, panie kapitanie. Mały w ogóle wyleciał za burtę, a duży połamał się w kilku miejscach. Nie mamy jak go usztywnić. – Zrobił przepraszającą minę.
- Rozumiem – rzekł cierpko. – A wiosła?
- Z tym będzie łatwiej – przyznał Miles. – Możemy je zrobić z resztek masztu. Przy okazji, przydałoby się załatać tą dziurę w pokładzie. – Wskazał dłonią ziejący otwór, zrobiony przez spadający maszt.
- Wiem, wiem – powiedział trochę nieobecnie. – Przydziel do tego kilku ludzi. Niech ktoś zajmie się rannymi. I niech mi ktoś da trochę cholernej gorzałki, bo zaraz oszaleję.
- Tak jest, kapitanie. – Bosman skinął głową. – Dajcie kapitanowi coś do picia, psie syny! Który będzie pierwszy, nie będzie musiał szorować pokładu do końca rejsu!
W zmordowanych ciężką przeprawą marynarzy wstąpiła jakby nowa siła. Wszyscy rzucili się pędem ku ocalałym beczkom z gorzałką. Wywiązała się nawet bójka. No cóż, widać albo niezwykle wręcz kochali swojego kapitana, albo niezwykle nienawidzili sprzątania pokładu.
Najszybszy okazał się barczysty i zaprawiony wilk morski, który mimo, że nie wyróżniał się zbytnio wzrostem, który wynosił nieco poniżej pięciu i pół stóp, to wykazał się ponadprzeciętną zwinnością i siłą. Skórę miał ciemniejszą, niż przeciętny człowiek, co dało się wytłumaczyć tym, że większość czasu spędzał w pełnym słońcu na morzu. Jego szpakowate włosy opadały swobodnie na ramiona, okalając pociągłą, naznaczoną zmarszczkami, twarz. Orli nos wystawał spomiędzy sympatycznych i uczciwych błękitnych oczu. Wokół wąskich ust dało się dostrzec kilkudniowy zarost.
- Gratuluję! – rzekł Miles i poklepał szpakowatego po ramieniu. – Ty jesteś Jack, prawda?
- Tak jest, bosmanie – odrzekł z dumą w głosie.
- A więc, Jack, tak jak powiedziałem, do końca naszego rejsu nie będziesz musiał szorować pokładu. A teraz idź zajmij się swoją ręką. – Miles wskazał owiniętą przesiąkniętym krwią materiałem dłoń.
- Tak jest.
Kerwington przyjął wręczony mu kufel i pociągnął spory łyk. Westchnął z błogością. Chmury już się oddalały i zaczynało świecić słońce. Pozostała niecała godzina do zachodu. Podał naczynie Milesowi.
- Ogarniesz jakoś to wszystko?
Bosman skinął głową i oddał kufel kapitanowi.
Teraz, kiedy już zaspokoił pragnienie, postanowił przeszukać kajuty, należące do niego i lorda. Pchnął drzwi, które podczas sztormu prawie wyleciały z zawiasów. Jego oczom ukazał się leżący na podłodze Hagen, z którego skroni leciała strużka krwi. Był nieco poobijany, ale oddychał równo i spokojnie. Emmet wyszedł z powrotem na pokład i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu wiadra. Znalazł je szybciej, niżby się tego spodziewał; a do tego było pełne. Uśmiechnął się pod nosem.
Zataszczył kubeł pomieszczenia znajdującego się między jego kajutą, a tą należącą do Hagena, w którym to szlachcic leżał pozbawiony przytomności. Był to całkiem ładnie urządzony pokoik z oknem wychodzącym na rufę, dużym, solidnym stołem z mahoniu, czterema równie solidnymi krzesłami i kilkoma regałami stojącymi pod ścianami.
Kapitan podszedł do Whitefire’a i wylał na niego zawartość wiadra, którą była morska woda. Szlachcic od razu się obudził i zaczął krzyczeć.
- Zabierzcie tą cholerną wodę! – zawył. – Nie chcę tonąć! Nie chcęęęęęęęę!!!
Kerwington parsknął donośnym, niepohamowanym śmiechem. Hagen popatrzył na niego z niekrytym wyrzutem. Jednak Emmet nic sobie z tego nie zrobił.
- Oto dumny i odważny lord Białej Warowni! – rzekł wesoło. – Bierzcie z niego przykład, bowiem jest wilkiem morskim, jakich mało! Pewnie trzyma się na nogach i nie straszna mu żadna burza!
- Oj zamknijże się – burknął lord. – Każdemu może się zdarzyć mały… wypadek.
- Z pewnością – przyznał Kerwington, któremu uśmiech wciąż nie schodził z gęby. – Zresztą – dodał po chwili – i tak nikt by mi nie uwierzył, że ktoś tak mężny jak ty nie mógł wytrzymać malutkiej burzy.
- Malutkiej?! – wybuchnął nagle Hagen. – Przecież to była cholerna nawałnica stulecia!
- Jaka nawałnica stulecia? Nie trwała nawet godziny!
- Jak to? – zdziwił się lord.

- Normalnie – powiedział Kerwington, z trudem powstrzymując cisnący się na usta uśmiech. – Przecież jak tylko odleciałeś, wyszło piękne słoneczko.

czwartek, 10 kwietnia 2014

ROZDZIAŁ XII

ROZDZIAŁ XII



Zza horyzontu zaczęła wyłaniać się złota tarcza słońca, powoli opromieniając drzewa, gościniec, a w końcu i wysokie mury Bearc Balla. Sarge wpatrywał się w dal, wsparty na blankach, mając nadzieję, że w pierwszych promieniach słońca nie ujrzy powiewającej chorągwi w barwach Kelgarów, lub Praytów, zbliżającej się ku fortecy. Gdy słońce oświetliło wszystko, co nie znajdowało się za horyzontem, suanin westchnął z ulgą. Mimo, że miał świetny wzrok, obawiał się, że ciemności pomogły wrogowi ukryć swoje wojska na tyle zmyślnie, by ich nie wypatrzył; w dzień, niezależnie od okoliczności, nie byłoby to możliwe. Zapowiadał się kolejny dzień nerwowego oczekiwania.
Od jego przybycia do Bearc Balla minęło pięć dni. Pięć dni spędzonych w pełnym napięcia oczekiwaniu i krzątaninie.
Raporty przyniesione przez wywiadowców stawały się niepokojące – w sąsiednich lennach panuje poruszenie, mobilizuje się wojska, przegrupowuje siły. Nic, tylko wypatrywać ataku, co najmniej z dwóch stron.
Oczywiście zostały powzięte środki ostrożności.
Kira wysłała kilkanaście drużyn grabieżców, każda licząca sobie stu pięćdziesięciu żołnierzy, mających za zadanie zebrać z okolicznych wsi tak dużo zapasów, jak to tylko możliwe, następnie je spalić i wrócić. Cały cykl powtórzył się już kilka razy i teraz okolice fortecy Wendów stały się praktycznie wyludnione, jeśli nie liczyć wojsk Imperium.
W twierdzy pozostała jedynie skromna, jak na ilość przywiedzionych przez Kirę wojowników, liczba, jakieś dwa tysiące. Reszta wycofała się za Snowstone. Nawet ta resztka, która pozostała, ledwo mieściła się w obrębie murów; a co dopiero sto tysięcy! Pomimo tego, że siły wroga zdecydowanie będą o wiele liczniejsze, to na niewiele im się to zda, gdyż mury były nie tylko wysokie, ale także i grube, a jedno spojrzenie na bramę wystarczyło, by stwierdzić, że potrzeba będzie naprawdę potężnego tarana, by ją rozbić. Ponadto, zhar przydzielił Kirze pięciu potężnych magów, przez gawiedź nazwanych mianem fulgirantów(było to połączenie słów fulga i ranc, oznaczających błyskawicę oraz twórcę. Można to było więc odczytywać jako „błyskotwórca”, lub „twórca błyskawic”.), którzy mieli wspomagać ją radą, a w razie konieczności, swoimi czarami. Dwóch z nich pozostało w Bearc Balla, by podczas szturmu jak najbardziej uprzykrzyć życie szturmującym.
Pierwszy z nich, starszy, nazywał się Deagon Antearis (aczkolwiek, jako czarodziej, wyzbył się rodowego nazwiska). Jak większość szlachetnie urodzonych suan, miał jednolitą sierść, w jego przypadku złotobrązową. Głowę miał lwią, aczkolwiek grzywa ją okalająca była okrutnie przerzedzona. Jak większość suan, garbił się, przez co wydawał się niższy, niż był w rzeczywistości(a w rzeczywistości sięgał Sarge’owi do nosa). Wywodził się z rodziny panującej jedną z najważniejszych prowincji na zachodzie kraju, położonej niemalże przy Górach Obeira, oddzielających Imperium od Królestwa Aerdenu. Dom Antearisów sygnowała się granatowym krzyżem na białym polu. Od wielu pokoleń nosili tytuł Zwierzchników Wschodnich Prowincji, który to otrzymali w podzięce od ówczesnego zhara w podzięce za wielkie zasługi na płaszczyźnie rozwijania sztuki magicznej. Odkryli możliwość manipulowania pogodą, przydatność wielu ziół, tak w medycynie, jak w trucicielstwie, a także kontrolowania umysłów, co okazało się wielce przydatne, zwłaszcza w czas wojny. Aerden pod tym względem ustępował Imperium całkowicie. W Cathair Oir istniała oczywiście niezależna gildia zrzeszająca magów. Jednak faernowie rzadko korzystali z ich usług.
Kolejny czarnoksiężnik zwał się Ingvar Plutten. Podczas Kampanii Letniej zyskał sobie przydomek „Podpalacz”, co brało się z jego zamiłowania do ognia i używania zaklęć z nim związanych. Podobno podczas pewnej bitwy spalił tysiąc żołnierzy Aerdenu, choć przy okazji skrytobójca wroga ciężko go zranił, przez co musiał na pewien czas zrezygnować z walki. W tym czasie, a także później, był doradcą zhara. Jak u wszystkich magów, proces starzenia się Ingvara został bardzo spowolniony, praktycznie zastopowany, co sprawiało, że mimo ciężary wielu przeżytych lat, wyglądał wciąż bardzo młodo. Według Deagona skończył niedawno dwieście siedemnaście lat. Pluttenowie władali największą prowincją na zachodzie Imperium, graniczącej w barbarzyńskimi plemionami faernów. Co ciekawe, owi barbarzyńcy upodobali sobie prowincję Pluttenów, nie tylko ze względu na obecność wielkich pokładów złota, ale także architekturę kolosalnych zamków, którą usilnie próbowali skopiować, jak dotąd z marnymi skutkami. Jeśli chodzi o wygląd, Ingvar mógł chełpić się całkowicie czarnym futrem, które było, nawet wśród suan, rzadkością. Podobnie jak Sarge, miał głowę pumy i wyróżniał się wzrostem.
Dowódca Czarnej Gwardii zszedł z murów na dziedziniec i skierował się w stronę stołpu zbudowanego na planie prostokąta, wystrzelającego w górę niczym pionowe urwisko. Cholernie dobrze umocnione urwisko. W środku mogło się spokojnie mieścić do trzech setek ludzi w pełnym rynsztunku. Do tego, patrząc na grubość murów i skrupulatność, z jaką zostały wzniesione, można było mieć nadzieję, że nieprędko zostaną zburzone przez nawet największe machiny.
Tam, gdzie jeszcze nie tak dawno odbyła się uczta, gdzie stały beczki wina i kraby, teraz znajdował się jedynie długi, solidny stół z rozłożonymi nań mapami. Nad nim pochylali się dwaj czarodzieje, Kira, a także, o dziwo, Jerh, którego siostra Sarge’a postanowiła zatrzymać przy sobie. Był to albo objaw nazbyt dużej podejrzliwości, albo dużej rozwagi – bowiem, co by o Jerhrze nie mówić, był świetnym dowódcą polowym, a jeśli bitwa pójdzie po myśli Kiry, może się okazać, że kapitan zacznie darzyć pewną dozą szacunku swoją przełożoną.
- Coś nowego? – spytała Kira, nie podnosząc na brata wzroku.
- Niespecjalnie. – Wzruszył teatralnie ramionami. – Cisza jak makiem zasiał.
- Nie podoba mi się to – rzekł Deagon ponuro. – Mogą coś szykować.
- Tak. – Sarge skinął głową. – Albo coś ich zatrzymało. Most się zawalił, Lord złamał sobie nogę podczas przemarszu, spadł z konia i rozbił sobie łeb, chorąży się zbuntował, baron się nie spieszy z zebraniem wojsk… możliwości jest dużo, ale żadnej nie możemy potwierdzić, przynajmniej dopóki nie wrócą zwiadowcy z nowymi raportami.
- Nie znoszę biernego czekania – mruknęła Kira. Sarge wyszczerzył się w uśmiechu.
- Nigdy za nim specjalnie nie przepadałaś – stwierdził. – Ale jako dowódca powinnaś była wiedzieć, że cierpliwość zawsze popłaca. No przynajmniej na ogół – dodał po chwili. Siostra spiorunowała go wzrokiem. – Dalej uważam, że powinniśmy na nich czekać, niezależnie od tego, co planują faernowie. Zresztą, nawet jeśli wymyślą jakiś zmyślny podstęp, to nadal mamy przy sobie dwóch potężnych magów, prawda? – Skierował wzrok ku milczącemu do tej pory Ingvarowi.
- Daruj sobie złośliwości – wysyczał wysoki czarnoksiężnik. – Tak, możemy im uprzykrzyć życie na wiele sposobów, ale nawet mag nie pokona całej armii w pojedynkę. I nie, dwóch też nie – dodał, widząc, że Sarge przygotowuje się do zadania pytania. – Możemy na nich zrzucić deszcz ognia, zesłać omamy, sporządzić łatwopalne substancje, które rozlejemy pod murami, jeśli starczy nam czasu, zasnuć mgłą całą okolicę, ukryć przed wzrokiem nieprzyjaciela naszych wojowników… Jeśli tylko sytuacja będzie od nas tego wymagać.
- Co o tym sądzisz? – spytała brata Kira.
- Niektóre z tych rzeczy na pewno będą przydatne podczas bitwy. Ile zajęłoby wam przygotowanie wystarczającej ilości tej łatwopalnej substancji…
- My wolimy określenie „światło Aweina”.
- Tak więc… Ile zajęłoby wam przygotowanie wystarczającej ilości tego… światła, by można nim było otoczyć całą twierdzę?
- Zależy, czy na zamku znajdziemy potrzebne ingredienty.
- Ale załóżmy, że są. Ile? – dopytywał się Sarge.
- Od dwóch do pięciu dni – stwierdził po chwili namysłu Deagon. – O ile oczywiście mielibyśmy na swoje rozkazy co najmniej pięćdziesiątkę ludzi.
- Jeśli znajdziecie składniki, przyjdźcie do mnie, a przydzielę wam potrzebną liczbę ludzi. Co z tym ukrywaniem nas przed wzrokiem faernów? Czy to trudne? I co musielibyśmy robić, żeby pozostać niewidzialnymi jak najdłużej?
- Cóż, jeden z nas musiałby znaleźć się w cichym i odizolowanym pomieszczeniu, najlepiej wieży, gdzie nikt nie mógłby mu przeszkadzać. Potem po prostu czarodziej wchodzi w trans i zaklęcie zaczyna działać. Tak długo, jak nic nie rozproszy jego uwagi, tak długo działać będzie zaklęcie. W skrócie – jeden z nas musiałby znaleźć się na szczycie stołpu i mieć całkowity spokój, tak długo, jak będziesz potrzebował utrzymać w ukryciu pozycje swoich ludzi. No i oczywiście, lepiej, żeby stali w miejscu. Musisz też mieć na uwadze, że po dłuższym utrzymywaniu zaklęcie działającego na taką skalę nawet potężny mag może być niezwykle wyczerpany. Krew cieknąca z nosa i uszu nie jest niczym nadzwyczajnym w takim przypadku, omdlenia także.
- Ale możecie to zrobić? – zapytał rzeczowo Sarge.
- Tak.
- Świetnie. Deszcz ognia?
Ingvar mógłby przysiąc, że w chwili wypowiadania tych słów, na twarzy Sarge’a przez ułamek sekundy pojawił się złośliwy uśmieszek.
- Nic wielkiego. Stanę na murach, rozejrzę się po okolicy i usmażę ich dupska.
- Żadnego krwawienia, żadnych omdleń lub innych efektów ubocznych?
- Oczywiście, że są – powiedział Plutten. – Po bitwie, lub w chwili, gdy siły mnie opuszczą, nie będę mógł ustać na nogach o własnych siłach, przez kilka dni pewnie nie wstanę z łóżka, o ile mój organizm przetrwa taki wysiłek. Niemniej jednak, uprzedzając twe pytanie, tak, zrobię to.
Mogło się wydać, że Sarge jest rozczarowany.
- Czyli gorące powitanie nasi przyjaciele mają zapewnione – stwierdził. – Teraz musimy solidnie zastanowić się nad rozstawieniem wojsk na murach i ogólnie w zamku.
Teraz głos zabrała Kira.
- Z zachodu w zasadzie nic nam nie grozi, niemniej jednak proponuję, bo znalazł się tam choćby nieliczny oddział, który mógłby nas zaalarmować o ewentualnym ataku z tamtej strony. – Pozostali skinęli głowami z aprobatą. – Pozostałe mury obsadzimy łucznikami i zbrojnymi. Łucznicy będą zasypywać wroga strzałami od chwili, gdy znajdzie się on w ich zasięgu. Mam nadzieję, że nie dotrą do murów zbyt szybko – mruknęła ponuro. – W tym samym czasie można by zrzucić deszcz ognia na tyły, lub, lepiej, środek ich sił, o ile to oczywiście wykonalne. – Spojrzała pytająco na Ingvara.
- Jak najbardziej.
- Świetnie. Gdy znajdą się pod murami, podpalimy światło Awenina. – Kira spojrzała z wyższością na brata, wiedząc, że on tej nazwy nie zapamiętał. Cóż, w tym jednym była od niego lepsza.
- O ile uda się je wytworzyć – przypomniał trzeźwo Sarge. – Kontynuuj – ponaglił ją, widząc, że chce zacząć kłótnię.
- Oczywiście. O ile nie zbudują ogromnych drabin, lub wież oblężniczych, można się spodziewać, że przypuszczą atak na bramę…
- Albo znajdą sposób, by przedrzeć się przez mury, niekoniecznie górą – zauważył trzeźwo Sarge. – Mogą zbudować katapulty, zrobić podkopy… Opcji jest dość sporo. Lepiej zawsze zakładać najgorszy scenariusz.
- Właśnie dlatego, mury na całej długości będą obstawione, prawda? – Prychnęła pogardliwie.
- Chyba nie rozumiesz, co miałem na myśli, siostrzyczko – powiedział. – Miałem na myśli to, że znajdą sposób, by mury zburzyć. – Popatrzył kątem oka na Ingmara i Dragona. – Mogą to zrobić, czyż nie?
- Oczywiście. Jeśli tylko znajdą słaby punkt.
- Ja już go znalazłem – powiedział. – A oni muszą wiedzieć, gdzie on się znajduje. Jeden krótki fragment mury, może dwadzieścia, czy trzydzieści jardów został kiedyś zburzony i wzniesiony na nowo, jednak nie z takim mistrzostwem, jak wcześniej. Wystarczająco silny ostrzał z katapult i runie. A potem to już tylko kwestia czasu, jak uporają się z nami w środku, bo z pewnością będzie ich co najmniej cztery razy tyle, co nas. Przy dobrych wiatrach. Chyba, że obrócimy tą słabość na naszą korzyść. Kawaleria nie przedrze się przez gruzy, to daje nam jakąś nadzieję, że impet uderzenia nas nie zmiecie. Ogień podpalimy, kiedy znajdę się przy wyłomie, to da nam dodatkową chwilę czasu. A kiedy już uda im się przedrzeć…
- Co nie stanie się szybko – wtrącił Deagon.
- … będzie na nich czekać oddział włóczników, zbrojnych i strzelców, których zobaczą, jak mniemam, dopiero po dłuższej chwili, zastanawiając się, co kładzie pokotem ich towarzyszy, mam rację?
- Całkowitą.
- Na szczycie murów, w miejscu, gdzie kończy się ten felerny odcinek, ustawimy kosze pełne kamieni, oszczepów, a także kilka kubłów z tym waszym światłem. Gdy przez wyłom przedrze się już niebezpieczna ilość wrogów, wylejemy na je przejście, a potem podpalimy, zamykając ich w potrzasku. Oczywiście, trzeba liczyć się z tym, że w międzyczasie będziemy pod stałym ostrzałem z ich strony. Nie pozostaniemy dłużni. Nawet, jeśli wygrają, to zwycięstwa tanio nie okupią.
- Zapominasz o ważnej części planu…
- Z którą nikogo nie zapoznałaś – dokończył za Kirę brat.
Zrobiła minę niewiniątka.
- Możliwe. W każdym bądź razie, zrobię to teraz. W obrębie zewnętrznych murów jest małe, podziemne przejście, o którym nikt nie wie. A nie wie, bo zostało wykopane jakieś dwa, czy trzy dni temu, podczas wymarszu wojsk. Jest na tyle duże, by przecisnął się przez nie jeden suanin. I to jest jego rola. Na początku bitwy wyślemy do Snowroad człowieka, który przekaże naszym, jak będzie wyglądać sygnał do ataku. Na faernów spadnie z dwóch stron konnica Imperium.
- A o jakim znaku mowa? – zapytał Deagon, choć było to pytanie retoryczne.
- Jakimś widowiskowym i takim, którego nie można z niczym pomylić. Zdołacie stworzyć coś takiego?
Magowie popatrzyli po sobie i skinęli głowami.
- Świetnie. Coś jeszcze?
- Świta dla Mistrza Ingvara, na wypadek, gdyby zabrakło mu sił. Bez urazy, ale z tego co mówiłeś, sądzę, że możesz zasłabnąć w czasie bitwy, a normalnym żołnierzom będą inne rzeczy w głowie niż wynoszenie cię z pola bitwy.
- Rozumiem jak najbardziej.
- Mistrzu Deagonie – zwrócił się do drugiego czarnoksiężnika – czy będziesz potrzebował jakiejś ochrony?
- Nie, myślę, że w stołpie będę bezpieczny.
- Pysznie. W takim razie, jeśli nikt nie ma już żadnych cennych uwag, proponuję, byśmy zaczęli…
W tym momencie drzwi komnaty się otwarły, a do sali wszedł przygarbiony, wyraźnie zmęczony suanin. Futro miał posklejane błotem, a psią głowę owiązaną przesiąkniętym krwią materiałem, trzymał się za prawy bok i wyraźnie chwiał na nogach. Sarge podszedł do niego i wsparł go ramieniem, a ten rzucił mu dziękujące spojrzenie. Posadził rannego na ławie pod ścianą i podał mu bukłak z winem, zaś przybysz łapczywie wypił wszystko do ostatniej kropli.
- Idą tu… - wyszeptał. – Idą.
- Skąd? Ilu?
- Z północy. Mieli złoto-czarne chorągwie…
- Kelgarowie… - mruknął Sarge. – Ilu? Gdzie są?
- Jakieś dziesięć, piętnaście tysięcy. Doszli już pod Kaonwe. Będą tu za cztery dni.
Sarge poklepał rannego po ramieniu i powiedział do przechodzących obok suan:
- Co tak stoicie? Znajdźcie mu jakieś łóżku i dopilnujcie, by niczego mu nie zabrakło. Przyniósł nam kluczowe informacje.
Gdy zniknęli, Kira zapytała:
- I co teraz robimy?

- Jak to: „co robimy”? – Uśmiechnął się rozbrajająco. – To, co zawsze, siostrzyczko. Czekamy.


piątek, 28 marca 2014

ROZDZIAŁ XI

ROZDZIAŁ XI


R’hayn Larthena był jednym z najgęściej zalesionych obszarów w całym Królestwie Aerdenu, a przy tym i jednym z największych. Nazwa ta wywodziła się z języka nazareńskiego. „Larthena” znaczy „źródło”, zaś „r’hayn” – „las”. Swoje imię owy las zawdzięczał znajdującym się w jego centrum gorącym jeziorom, na które natrafili Nazareńczycy podczas jednej ze swoich pierwszych ekspansji na teren Vandenii(warto zaznaczyć, że tylko nieliczni tego dokonali). Nazwa, mimo że cudzoziemska, przyjęła się w Królestwie i była często używana.
Ściana drzew lasu górowała majestatycznie nad miasteczkiem Hindhoren, w której to wojsko Serpentów zatrzymało się na popas. Mieścina była całkiem duża, co zawdzięczała swojemu położeniu nad Traktem Królewskim, a także bliskości R’hayn Larthena; las bowiem, choć tajemniczy i trudny do zbadania, a do tego otoczony licznymi mrocznymi opowieściami, obfitował w zwierzynę łowną, zaś w razie nagłego ataku, gwarantował schronienie.
Widok, jaki Hindhoren sobą przedstawiało, cieszył oko i podnosił na duchu. Z górą dwie setki solidnie zbudowanych z kamienia i drewna domów krytych strzechą otoczone były wysoką na mniej więcej dziesięć stóp palisadą, obsadzoną gęsto strażnikami uzbrojonymi z krótkie włócznie, miecze i rogi. W umocnieniu odgradzającym tą spokojną mieścinę od niebezpieczeństw znajdowały się jedynie trzy bramy – pierwsza, największa, wychodziła na zachód, na gościniec i była wzmocniona kamieniem, a także strzelistymi strażnicami, w których stacjonowali łucznicy. Druga prowadziła w głąb lasu, na wschód i pozbawiona była odrzwi, gdyż nikt nie spodziewał się ataku od strony puszczy. Trzecie wrota, nazwane bramą tylko przez grzeczność, znajdowały się w południowej części palisady i były niewiększe, niż średnich rozmiarów drzwi. Powstały na wypadek, gdyby wróg atakował od wschodu i zachodu, jak wyjaśnił starosta, i miały pozwolić mieszkańcom na wysłanie kogoś po pomoc.
 Największe budynki, należące do najbardziej majętnych mieszkańców, stały wzdłuż głównej drogi, wiodącej prosto od bramy wschodniej, do bramy zachodniej, mającej coś koło czterystu jardów długości. Nad wszystkimi pozostałymi zabudowaniami, górowała gospoda, którą zajęli na swój użytek lordowie i baronowie, wyganiając zeń nielicznych i tak gości. Owa budowla wystawała tylko trochę ponad palisadę z grubych bali, ale, jako iż była jedynym piętrowym budynkiem w okolicy, widać ją było nawet z drugiego końca Hindhoren. Nosiła nazwę „Pod Zmarzniętym Baronem”, za którą to kryła się, jak to już w przypadku oberż bywa, dosyć zajmująca historia.
Otóż, pradziad właściciela, niejaki Hoen, miał oberżę, która wtedy jeszcze nie nosiła nazwy. Było to w czasach, kiedy Hindhoren dopiero powstawało i składało się jedynie z dziesięciu, może jedenastu domów, karczmy i kuźni. Rzecz, o której opowiadał aktualny właściciel „Zmarzniętego Barona”, działa się zimą, jakieś cztery cykle temu. Stary już wtedy Hoen właśnie wnosił do środka swej oberży drwa na opał, gdy wpadł na niego jakiś wymizerowany człowiek, na wpół żywy z wyziębienia. Pradziad oberżysty, jako człek dobrego serca zaopiekował się ów człowiekiem, nakarmił go odział i zaopiekował się nim, dopóki nie minęła zima. Gdy niespodziewany przybysz się ocknął, okazało się, że był baronem z pobliskiego zamku, a w geście wdzięczności za gościnę podarował staremu Hoenowi garniec pełen złota. Nikt nie wie, co stało się z tą małą fortuną, może poza samym Hoenem, a także baronem – z dawna już zmarłym, który, jak twierdził karczmarz, zwał się Creaby Tellery. Nie wiadomo, jakie okoliczności przywiodły tu Creaby’ego, choć jest możliwe, by tu dotarł – z zamku na wzgórzu Lerdo do Hindhoren jest nieco ponad dziesięć mil drogi w linii prostej.
Właśnie z powodu zamku Lerdo siły Serpentów zatrzymały się w tym skromnym miasteczku. Pchnięto posłańców do barona Tellery’ego, by zbierał siły i stawił się z nimi czym prędzej pod Naithair, gdzie wysłany został trzon armii z Wężowego Lenna już kilka dni temu. Przy Serpentach i towarzyszących im możnowładcach została symboliczna eskorta licząca sobie nieco ponad czterystu ludzi, głównie rycerzy wchodzących w skład świty danego szlachcica.
Creyne przechadzał się wraz z Sanderem po rozległych polach otaczających Hindhoren, znudziło ich bowiem spokojne miasteczko, a świecące jasno i wysoko słońce zachęcało do pieszych wędrówek bardziej, niż do siedzenia w dusznych wnętrzach domostw. Wiatr wprawiał w ruch sięgające po horyzont zboże. Ten miarowy, spokojny i jednostajny widok przywodził na myśl morskie fale, przypomniał Creyne’owi o położonym na nadmorskim klifie dumnym i potężnym Naithair.
Westchnął.
Od twierdzy Serpentów dzieliła ich aktualnie odległość jakichś stu osiemdziesięciu mil w linii prostej. A ich droga wiodła przez wszystkie zamki Wężowego Lenna. Najdłuższą i zarazem najżmudniejszą część podróży mieli przed sobą – zmierzali ku Hethnarrow, zamku Cerrenów, położonemu głęboko w puszczy(a dzięki temu niezwykle trudnemu, niemożliwemu wręcz, do zdobycia, jak lubili się Cerrenowie chełpić). Następnie konieczne będzie pchnięcie posłańców do co mniejszych rodów, oni zaś rozpoczną zbierać swoich chorążych, by następnie przegrupować się, sformować jako taki szyk i ruszyć pod Naithair na wezwanie. Sander zakładał w optymistycznym scenariuszu, że najwyżej trzecia część wszystkich sił wróci z powrotem, a jako, iż był jednym z weteranów Kampanii Letniej, można było zakładać, że zna się na wojnie.
Kampania Letnia zaczęła się dwadzieścia pięć lat temu. Król Amar był wtedy jeszcze młody, ale już zasiadał na tronie; jego ojciec zmarł bowiem na morzu, jego statek zatonął podczas sztormu. Brali w niej udział aktualni i ówcześni lordowie. Zebrano armię liczącą sobie bez mała sześćdziesiąt tysięcy doświadczonych wojowników i wyruszono na ziemie Imperium. Choć wróciła jedynie siódma, co najwyżej szósta, część całej ekspedycji, uznano ją za niezwykle udaną. Wydawać się mogło, że zadano krajowi suan ciężkie rany, które nie mogły zabliźnić się szybko; niektórzy twierdzą, że oddziały Aerdenu położyły w boju czterokrotnie więcej przeciwników, niż same straciły. Podczas owej wyprawy wsławili się między innymi Sander, Amar, tajemniczy człowiek, imieniem Craiden, którego prawdziwa rola niewielu tylko była znana, Stamar Wend, a także ojciec Creyne’a, teraz powszechnie poważany przez każdego w Królestwie. I zapewne przeklinany przez jego wrogów. Suanie z pewnością żywią sporą niechęć do Rodziny z Wężowego Lenna, która już wielokrotnie przyczyniła się do licznych porażek Imperium w wielu bitwach.
A jednak, suańskie hordy ponownie wypowiedziały wojnę Królestwu Aerdenu i wszystko wskazywało na to, że tym razem ich strategia nie będzie się opierać na „bijcie w nich, jest nas więcej!”, jak to już drzewiej bywało. Przeczucie mówiło młodemu Serpentowi, że skoro wróg zdołał tak szybko zająć jedną z największych warowni zbudowanych ludzką ręką tak szybko, to z pewnością nie był głupcem i znał się na swoim fachu.
Z ponurych rozważań wyrwał go głos Swiftlane’a.
- Coś taki zachmurzony? – rzekł wesołkowato. – Trzeba cieszyć się tym dniem, bo zapewne jest jednym z ostatnich, w których możemy sobie beztrosko chadzać wśród pól i zajmować się nieróbstwem!
- Kiedy przyjdą chłodne dni jesieni – zaczął Creyne – w twym trybie życia zmieni się to, że zamiast pośród rozległych pól, będziesz zajmował się nieróbstwem w przytulnych murach zamku. – Uśmiechnął się promiennie i obaj zarechotali.
- Chciałbym, żeby tak było – przyznał szczerze. – Mimo wszystko… - Nie dokończył tej myśli, bowiem jego uwagę przykuł jakiś obiekt skryty w cieniu olbrzymich drzew.
Lord Boldhill pomaszerował w tamtym kierunku, a Creyne podążył za nim. Po chwili ich oczom ukazała się mała chatynka zbudowana z solidnych bali kryta strzechą. Z komina, który był jedyną kamienną częścią budynku, wylatywała nikła smuga dymu. Na podwórzu znajdowały się dwie postacie w burych płaszczach, dość niskie jak na tutejsze standardy. Jedna z nich siedziała na ganku z wyprostowanymi nogami i paliła fajkę, zaś druga strzelała z dużego prostego łuku w tarczę. Creyne mimowolnie przełknął ślinę, widząc, z jaką prędkością i precyzją łucznik wypuszcza kolejne strzały, bezbłędnie trafiające do celu, jakim był sfatygowany strach na wróble, stojący w odległości mniej więcej pięćdziesięciu jardów od strzelca.
- Niech mnie scantha zeżre, jeśli to nie ty, Craidenie z Delerith! – zawołał Swiftlane radośnie. – Wszyscy zastanawialiśmy się, gdzież to się zapodziałeś, przyjacielu! A tu proszę, tuż pod moim nosem! Kto by pomyślał!
Słowa te kierował do strzelca, lecz do człowiek siedzący na ganku się odezwał. Jego twarz skrywał kaptur płaszcza, spod którego wystawała jedynie szpakowata broda.
- Nic się nie zmieniłeś – mruknął niskim głosem. – Dalej na powitanie zaczynasz drzeć się w biegu, jakbyś zobaczył co najmniej królową Nazaru rozkładającą dla ciebie nogi. A do tego wciąż mylisz mnie z kimś innym – dorzucił z ledwo wyczuwalną nutką urazy w głosie.
- Nic nie poradzę, żeś takim niepozornym człowieczkiem – odrzekł z właściwą sobie beztroską Sander. Creyne natomiast zastanawiał się, kim był ten człowiek, że tak spoufalał się z baronem. Aczkolwiek miano „Craiden z Delerith” było znane, choć nikt nie wiedział, czym owy człowiek tak naprawdę się zasłużył. Teraz nadarzała się okazja, by go poznać.
- Co fakt, to fakt – burknął, odrzucając kaptur do tyłu. Jego ponura twarz miała ostre rysy i dało się na niej dostrzec zmarszczki. Miał krótkie, postrzępione włosy, tego samego szpakowatego koloru, co jego broda. W sumie, nie wyróżniał się zbytnio, jeśli chodzi o wygląd. Jedynym, naprawdę godnym uwagi szczegółem były stalowoszare oczy, w których nigdy nie pojawiało się niezdecydowanie.
- Przedstawisz nam swego towarzysza, którego nieopatrznie wziąłem za ciebie? – zapytał, nie siląc się na skrywanie uśmiechu.
- Oczywiście. Calleigh, synu, podejdźże tu i pokaż się naszemu drogiemu lordowi krzykaczowi.
Calleigh także odrzucił kaptur skrywający jego twarz. Okazało się, że był mniej więcej w wieku Creyne’a, ale z pewnością nie dorównywał mu wzrostem; był o całą głowę niższy, miał czarne jak węgiel włosy sięgające ramion, prosty nos, a nie orli, jak Craiden. Jednak oczy miał inne niż ojciec. Błękitne i pełne życia, aczkolwiek tak samo nieugięte i przepełnione zdecydowaniem, tak samo jak te Craidena.
- Przepraszam, że się wtrącam, ale może mnie też wypadałoby przedstawić? – rzucił niewinnym głosem Serpent.
- Ach, oczywiście! O czym ja myślałem, że mogłem o tym zapomnieć?
- Może o nazareńskiej królowej? – zasugerował spokojnie Creyne, a Sander zmełł w ustach przekleństwo.
- Craidenie, Calleigh, mam zaszczyt przedstawić wam sir Creyne’a z Rodziny Serpentów, władców Naithair i Wężowego Lenna, z dziada pradziada piastujących wysokie funkcje w Królestwie Aerdenu, zasłużonych dla…
- Sanderze, jak to jest, że nigdy ci się gęba nie zamyka, ha? – zapytał z kamienną twarzą Craiden, a Swiftlane, jak na zawołanie, zamilkł.
- Zapomniałem już, jaki bywasz nieprzyjemny w obyciu – mruknął pod nosem lord Boldhill.
Craiden wzruszył ramionami i zrobił minę niewiniątka, a następnie wyciągnął dłoń w stronę młodego Serpenta.
- W każdym bądź razie, jestem zaszczycony, mogąc poznać tak zacną osobistość – rzekł dwornie. Creyne bez wahania uścisnął prawicę drobnego mężczyzny, która okazała się zadziwiająco silna. – Zwą mnie Craiden z Dellerith, jak już pewnie zauważyłeś.
- Zauważyłem – odpowiedział z uśmiechem. – Zastanawia mnie jednak pewna rzecz. Mniemam, że jesteście dobrymi znajomymi, skoro Sander nie mógł powstrzymać swej wrodzonej wylewności.
Craiden przytaknął bez słowa.
- Skąd jednak się znacie? Mogę jedynie się zastanawiać, choć jestem niemal pewien. Któż bowiem nie słyszał o Craidenie z Dellerith?
- Cóż mogę rzec? – Wzruszył ramionami. – Spotkałem tego obdartusa podczas Kampanii Letniej i tak się złożyło, że walczyliśmy ramię w ramię. Wiąże się z tym dość ciekawa historia! – Ponure oblicze rozjaśniło się na chwilę. – Z chęcią zapoznam cię z przebiegiem pewnej bitwy, podczas której nasz drogi lord Sander…
- Myślę, że wystarczy wspominania – stwierdził chłodno Swiftlane. Był jednak człowiekiem, który nie był w stanie gniewać się na dobrych przyjaciół, toteż machnął obojętnie ręką i zmienił temat; nie lubił bowiem wspominać bitwy, o której miał zamiar opowiedzieć Craiden. – Obaj wiemy, że nie masz sobie równych, jeśli chodzi o łuk. A z tego, co widzieliśmy, twój syn jest niemalże tak samo dobry!
- Ha! – odezwał się Calleigh. Miał miły, dźwięczny głos. – Słyszałeś, ojcze? Prawie ci dorównałem! – Wyglądało na to, że uwaga Sandera wprawiła obydwu łuczników w rozbawienie.
- Czyżbym powiedział coś zabawnego? – Popatrzył z ukosa na uśmiechających się pod nosem syna i ojca.
- Z całym szacunkiem – zaczął chłopak – panie, ale chyba nie widziałeś, jak potrafi strzelać Craiden z Dellerith! To, co przed chwilą widzieliście, było ledwie namiastką umiejętności, jakie posiadł mój drogi ojciec, a jakie sam mam nadzieję posiąść ja!
- Jak dla mnie, strzelałeś naprawdę dobrze – stwierdził Creyne.
- Bo strzelał – wtrącił się Craiden. – Ale „naprawdę dobrze” to jeszcze nie „perfekcyjnie”.
- A ty strzelasz „perfekcyjnie”? – zaciekawił się Swiftlane.
- Ależ oczywiście.
Po tych słowach, wszedł do wnętrza domu, a po chwili wyszedł z takim samym łukiem, jakiego przed chwilą używał jego syn i kołczanem pełnym strzał. Lustrował przez chwilę okolicę, a następnie powiedział:
- Widzicie to wiadro powieszone na paliku, jakieś sto pięćdziesiąt jardów na zachód?
Wszyscy skinęli głowami.
- To patrzcie.
Jednym płynnym ruchem nałożył długą, czarną strzałę na cięciwę, naciągnął, wziął kilka poprawek i wystrzelił. Pocisk przez kilka sekund przecinał powietrze, po czym wbił się z ledwie słyszalnym stukiem w cel. Creyne i Sander wybałuszyli oczy i z podziwem popatrzyli na szpakowatego mężczyznę. Craiden skłonił się uprzejmie. Kiedy Swiftlane’owi wróciła mowa, powiedział:
- Właśnie to miałem na myśli! Takiego strzelca ze świecą szukać! Słyszałem coś o jakimś Arionie z zachodnich lenn, ale z pewnością nie mógłby się z tobą równać! Może dołączyłbyś do nas? Jako doświadczony dowódca miałbyś zagwarantowane wszelkie wygody i luksusy!
Creyne mógłby przysiąc, że w tej chwili zobaczył w oczach Calleigha błysk podniecenia.
- Nie – padła odpowiedź.
- Czemu?
- Po prostu nie. – Ton wypowiadanych słów sugerował dobitnie, że Craiden nie chce dłużej roztrząsać tematu.
- I dobrze! – krzyknął Sander. – Gnij tu i czekaj, aż suanie spalą twoją drogocenną chatynkę! Nie przychodź potem z płaczem do nas, że cię nie obroniliśmy! Creyne, zostaw tego wiejskiego chama, idziemy!
Odwrócił się na pięcie i odmaszerował, a Serpent, nie za bardzo wiedząc, co ma robić, podążył za nim.
- Nie sądzisz, że przesadziłeś?
- Ależ skąd! – odpowiedział, uśmiechając się od ucha do ucha. – Craiden jest człowiekiem dumnym, pamiętaj. Nim się obejrzymy, przyjdzie do nas i powie, że zrobi nam tę przyjemność przystania do naszej skromnej kompanii.
- Pewnie masz rację.

Następnego dnia wyruszyli w drogę ku Hethnarrow, ale Craiden się nie pojawił, choć Sander wciąż w duchu miał na to nadzieję. Przed nimi roztaczał się widok na R’hayn Larthena, który niezbyt napawał optymizmem. Ciemne, poskręcane olbrzymie drzewa, których masywne korzenie przecinały drogę, zdawały się żyć własnym życiem i rozmawiać ze sobą językiem składającym się z cichego skrzypienia i szumu liści, pokrywających całą puszczę grubym baldachimem przepuszczającym tylko cienkie wiązki światła. Sczerniałe gałęzie tych majestatycznych kolosów były poskręcane i powyginane w nienaturalnych pozycjach, splatały się ze sobą tworząc budzące grozę kształty. Creyne zastanawiał się, jak stary musi być ten las, skoro aby objąć pnie co większych drzew potrzeba by było z półtorej tuzina ludzi. Wiele roślin rozrosło się tak bardzo, że wchodziło na trakt.
Trudny teren znacznie utrudniał przeprawę, więc w ciągu pierwszego dnia marszu przebyli ledwie piętnaście mil. W obozowisku, gdy zostały rozłożone namioty i rozpalone ogniska, Sander westchnął.
- Znów żarcie na ziemi.
- Lepiej przywyknij, mój ty delikatny lordzie – rzekł wesoło Creyne, choć sam średnio przepadał za jadaniem poza miastem lub choćby gospodą.
Siedzieli przez chwilę w ciszy, wpatrując się buchające z ogniska płomienie. Serpentowi wydało się, że drzewa za nim wydają z siebie gniewne pomruki widząc, jak płonie roślina. Odgonił jednak od siebie te bezsensowne myśli. Oparł się o masywny pień i przymknął oczy, wsłuchując się w dźwięki Lasu Źródeł.
Szum liści i skrzypienie gałęzi, krzątanina małych leśnych zwierzątek i ciche pohukiwania sowy przyczajonej gdzieś w gęstwinie, plusk wartkiego strumienia płynącego opodal i trzask płomieni ogniska. Wycie wilka gdzieś daleko, rozmowa przy ognisku traktująca o dziewkach, skwierczenie piekącego się udźca i… tętent kopyt?
Wsłuchał się dokładnie, marszcząc brwi. Tak, to zdecydowanie był dźwięk pędzącego konia, chyba nawet dwóch. Stukot stopniowo się przybliżał, aż w końcu dało się go słyszeć w całym obozie. Creyne odruchowo sięgnął po miecz.
Na polankę, na której urządzili sobie obóz, wpadł zakapturzony jeździec, przy którego siodle wisiał charakterystyczny długi łuk, a także kołczan pełen długich strzał. Rycerze zerwali się z miejsc, uzbrojeni w topory, miecze, a nawet noże, ale Sander powstrzymał ich ruchem ręki.
- A jednak się zdecydowałeś, co, stary draniu? – zawołał rozradowany.
- Nie do końca – odpowiedział dźwięczny głos. Kaptur opadł i zebranym ukazała się twarz Calleigha. Creyne uniósł pytająco brew. – Ojciec już tu jedzie i chce ze mnie drzeć skórę pasami, za to, że postanowiłem się do was przyłączyć. – Uśmiechnął się promiennie.



sobota, 15 marca 2014

ROZDZIAŁ X

ROZDZIAŁ X

Morskie fale miarowo rozbijały się o kadłub „Morskiego Burdelu”, bujając go lekko na prawo i lewo. Lord Białej Warowni opierał się o reling i wpatrywał w bezkresną taflę wody sięgającą jeszcze hen za horyzont. Zapowiadał się kolejny zwyczajny dzień żeglugi – Kerwington wykrzykiwał rozkazy, jego ludzie uwijali się jak w ukropie, żeby je wykonać, a słońce grzało niemiłosiernie.
Wypłynęli pięć dni temu i jak dotąd nie napotkali żadnych przeszkód na swojej drodze. O dziwo, nawet jeden człowiek nie skończył jeszcze za burtą. Nie przytrafił im się żaden sztorm, ani nie zaatakowali ich piraci, o których nietrudno na wodach Szkarłatnego Morza.
Gdy był zajęty tymi rozmyślaniami, zbliżył się do niego Brodacz.
- Nie uważasz, że trochę wczoraj przesadziłeś? – zapytał niby obojętnie.
- Skądże – odparł, wzruszając przy tym ramionami, chociaż w duchu myślał, że faktycznie nieco przesadził.
Otóż, poprzedniego wieczora Hagen przyłapał jednego z marynarzy pijanego w czasie służby, a następnie rzucił go pod pokład, gdzie wszyscy, którzy skończyli służbę właśnie spożywali kolację.
- Słuchać mnie, wy cholerne ochlaptusy! – wydarł się. – Jeśli jeszcze jeden raz, którykolwiek z was, wy przeklęte moczymordy, urżnie się na służbie, jak ten tutaj – kopnął czubkiem buta leżącego na podłodze człowieka – to przysięgam, że osobiście złapię takiego gnoja za fraki, poderżnę gardło i wyrzucę za burtę! – Walnął pięścią w prowizoryczny stół, by dodać wagi swoim słowom. – Czy to, kurwa wasza mać, jasne?!
- Tak jest!
- Tak, kurwa, jest! – poprawił ich.
Uśmiechnął się mimowolnie na wspomnienie rozdziawionych paszcz wilków morskich.
- Omal w portki nie porobili – stwierdził wesoło.
- A znasz może takie powiedzenie, że kapitan, który niespełna obietnicy, niewart starej baranicy?
- Nie – przyznał obojętnym tonem, choć w jego głowie zaczęło kiełkować już pewne podejrzenie.
- Szkoda. – Kapitan prychnął. – Bo wiesz, jak teraz się który urżnie, to faktycznie będziesz musiał go chlasnąć po gardle i wyrzucić za burtę.
- Bywa. – Na twarzy lorda pojawił się ponury uśmiech. Postanowił prędko zmienić temat. – Co z „Dziewicą”? – zapytał.
- Załoga w porę zdążyła załatać tą dziurę. Niech scanthy porwą Srebrną Pięść, Leyte’a i całą tą najemną hołotę! – Splunął. – Nie potrafią załatwić porządnego statku.
„Dziewica” była jedną z sześciu nazareńskich galer dostarczonych przez najemne kompanie wyprawie Whitefire’a. Statki z Nazaru zazwyczaj odznaczały się niebywałą wytrzymałością, jednak ten jeden musiał być już zdrowo przećwiczony, gdyż trzeciego dnia okazało się, że kadłub przecieka w kilku miejscach i tylko dzięki szybkiej interwencji załogi statek nie poszedł na dno.
Owe galery w niczym nie przypominały tych należących do floty Królestwa – prostych, nieco wręcz topornych statków, których jedyną rolą było przeć przed siebie czyniąc wśród wrogich sił spustoszenie(często służyły to tego galeony umieszczone na dziobie – galery po prosty taranowały wrogie jednostki). Zaś te, które wyszły spod ręki sprytnych Nazarejczyków prezentowały się zgoła inaczej. Smukłe, o małym zanurzeniu, wyposażone zazwyczaj w cztery dziesiątki wioseł i potężny żagiel stawiały raczej na zwrotność i prędkość, niż brutalną siłę. Na burtach znajdowały się wielkie okrągłe tarcze, które służyły za obronę przeciwko wrażym łucznikom. Jednak nie to czyniło je niezwykłe, a coś, co znajdowało się pod pokładem, coś, co sprawiało, że nie sposób było zatopić je przy pierwszym natarciu. Mianowicie, było tam sześć komór, oddzielonych od reszty pokładu grubymi ścianami, w których nie było nic. To właśnie one sprawiały, że nazareńskie okręty miały małe zanurzenie i nie tonęły nawet kiedy wróg mocno je podziurawił. Było kilka rodzajów tych galer, jednak głównymi były po prostu długie i krótkie. Krótkie miały około stu stóp długości i czterdzieści wioseł, po dwadzieścia z każdej strony, zaś długie od stu pięćdziesięciu po dwieście, wyposażone w liczbę wioseł między sześcioma dziesiątkami, a ośmioma. Długie zazwyczaj brały udział w morskich bitwach, aczkolwiek i krótkie miały swoje miejsce w wojennej zawierusze, chociaż częściej używane były przez kupców.
Poza sześcioma galerami z Nazaru (dwie długie i cztery krótkie), w skład małej floty Hagena wchodziło jeszcze pięć wielkich kog, które zostały mu przydzielone przez Amara, a przy tym odpowiednio sprawdzone i zaopatrzone przez kapitanów, a choć nie mogły się równać z wielkimi okrętami wojennymi Królestwa, to nadal prezentowały się groźnie. Pozostałymi były statki zwane falołamaczami, a nazwę zawdzięczały swojej masie, dzięki której mogły się bez trudu przebijać przez wielkie fale, o jakie nietrudno podczas sztormu.
Były połączeniem urokliwych, smukłych statków z północnych kontynentów i prostych okrętów z Vandenii. Kadłuby takich jednostek cechowała niezwykła wytrzymałość i odporność na wszelkie rodzaje uszkodzeń. Statki wyposażone były w parę żagli, mniejszy i większy, które były używane w zależności od potrzeb, a także w setkę wioseł używanych przy braku wiatru, złym jego kierunku lub zwyczajnym pośpiechu. Na pokładzie, mającym od stu pięćdziesięciu do nawet trzystu stóp długości, znajdowały się dwie balisty gotowe w każdej chwili do oddania strzału, a na największych z tych i tak kolosalnych okrętów można było znaleźć nawet katapulty. Podobnie jak nazareńskie galery, miały pod pokładem kilka pustych pomieszczeń zmniejszających zanurzenie i szansę zatonięcia. Jednak żaden z takich potworów nie wchodził w skład wyprawy.
„Morski Burdel” był właśnie jedną z olbrzymich łodzi, a przy tym chyba budzącą największy respekt swoimi rozmiarami. Na żaglu można było dostrzec złoty miecz ze skrzydłami na czarnym tle, herb Rodu Kerwingtonów.
Kerwingtonowie byli starym, w zasadzie jednym z najstarszych w całym Królestwie, szanowanym Rodem w lennie Whitefire’ów i na ogół zawiadywali flotą owego lenna, lub przynajmniej piastowali w niej ważne stanowiska. Ponadto, byli jednymi z nielicznych szlachciców, którzy mogli się tytułować lordami. W przeważającej większości przywódcy Rodów byli baronami, gdyż miano „lord” zarezerwowane było dla członków dwunastu wielkich Rodzin. Emmet Kerwington, znany szerzej jako Brodacz(i częściej wolał, gdy zwracano się do niego używając jego przydomku, nie imienia, którego z całego serca nie znosił), był trzecim synem lorda Williama, pana na zamku zwanego Solnym Wzgórzem, a także włodarza kilku pobliskich wiosek oraz portu. Nazwa warowni wzięła się od kopalni soli, która się tam znajdowała, zanim Kerwingtonowie uzyskali przywileje szlacheckie i prawo do zbudowania zamku. Kopalnia była tam dalej, aczkolwiek jej zapasy się wyczerpywały. Co nie przeszkadzało lordom z Solnego Wzgórza nią handlować i wzbogacać się coraz bardziej z każdym pokoleniem. Oczywiście handel nie był dla nich jedynym źródłem dochodu. Mając pod bokiem spore miasto, które po pewnym czasie zostało nazwane Solankami, połączone z portem mogli utrzymywać co najmniej kilka okrętów, co też robili. Dzięki wspomnianym okrętom dokonywali napadów na nadmorskie wsie suan, a nawet wrogie porty.
W latach młodości Emmet bardzo często brał udział w owych wypadach, dzięki czemu stał się niezwykle wprawnym żeglarzem, a także zyskał swój przydomek. Wiedząc, że jako trzeci syn nie może liczyć na zbyt wiele, został kapitanem i wstąpił do Królewskiej Floty.
Z rozmyślań o statkach i historii wyrwał go Kerwington i dopiero na dźwięk jego głosu, lord zdał sobie sprawę z tego, że przez dłuższą chwilę wpatrywał się bez większego sensu w linię horyzontu.
- Co jest, znowuż cię pociągnęło? – rzucił żartobliwym tonem.
- Nie, nie, skąd – zaprzeczył naprędce roztargniony, choć na wspomnienie dwóch pierwszych dni żeglugi skrzywił się widocznie, pamiętając, że spędził je głównie przy burcie, zwracając morzu spożyte posiłki, co marynarze ochoczo określali mianem „daniny, którą szczury lądowe płacą za wstęp na morze”.
Chociaż lenno Whitefire’ów leżało nad morzem, a Biała Warownia znajdowała się bezpośrednio nad brzegiem, Hagen nigdy nie zgłębił tajników sztuki żeglarskiej. I teraz srodze się to na nim mściło. Na przykład, gdy widział kpiące uśmiechy i drwiące zeń spojrzenia, w chwili, gdy kazał kilku ludziom „odwiązać tą linę, żeby coś tam”. Jakkolwiek był świadom, że sobie zasłużył, mocno go to irytowało.
Przyłapał się na tym, że znowu był rozkojarzony i zgubił wątek.
- Po prostu… zamyśliłem się – rzekł po chwili.
- Nad czym myślałeś? – Uśmiechnął się półgębkiem, wspierając się plecami o reling. – Czy nie wpadniemy czasem na wielkiego, strasznego morskiego potwora, który wciągnie nas pod wodę, a po naszej skromnej flotce słuch wszelki przepadnie? – prychnął kpiąco.
- Raczej zastanawiałem się, czy nie zaskoczy nas jakiś sztorm – wycedził przez zęby.
Kerwington zaczynał działać mu na nerwy.
- Marne szanse – powiedział tonem osoby wszechwiedzącej. – Na niebie nie widać nawet jednej chmurki, a i wiatr jest tylko dla zasady.
Bądź co bądź, Emmet spędził sporą część życia na pokładzie okrętu, więc Hagen założył, że wie co mówi.
- Licho nigdy nie śpi – powtórzył stare powiedzenie lord, nie za bardzo wiedząc, co na to odpowiedzieć.
- Ano – przytaknął Brodacz – prawda. Na szczęście zdaje się, że postanowiło nas tym razem omijać szerokim łukiem. A razem z nim wszystkie wesołe krakeny, piraci i inne tałatajstwo – Wyszczerzył pożółkłe zęby w uśmiechu.
- Szczerze powiedziawszy, nie dziwię mu się – odpowiedział kąśliwie. – Ty i twoi ludzie swoim wyciem wystraszylibyście całe stado trakenów i co najmniej dwie wielkie floty piratów. – Postarał się, by jego głos brzmiał obojętnie, a twarz zachowała kamienny wyraz. I sądząc z reakcji Kerwingtona, udało się.
- Sam też nie szczędziłeś wczoraj w nocy gardła – wypomniał mu oskarżycielskim tonem.
Fakt, Hagen usiłował dotrzymać kroku korsarzom, ale po siódmym kuflu rumu legł jak długi. Jednak do tego czasu zdołał wraz z załogą zaśpiewać „Wzburzone Morze”, „Złotowłosą Pannę”, a także „Czarnego Flinta”. I o ile dwie pierwsze pieśni były z grubsza zwykłymi, wesołymi ludowymi przyśpiewkami, o tyle ta trzecia była długa i smętna. Dziwiło go, dlaczego w pijackim transie postanowili zaśpiewać akurat tą, traktującą o burzliwych dziejach straszliwego pirata, Czarnego Flinta.
Owy Flint żył bez mała sto pięćdziesiąt lat temu i nawet pomimo upływu czasu, jego postać nie zniknęła pośród setek i tysięcy mu podobnych. Przeciwnie wręcz – wciąż obrastała w kolejne szczegóły, wymyślane przez minstreli, by urozmaicić jakoś swój repertuar.
Jednak wracając do samego pirata – Flint był mieszkańcem Dermatii, kraju położonego daleko na wschód od Nazaru, chociaż również przymorskiego, aczkolwiek obfitującego w stepy, rozległe równiny, a przy północnej granicy – także w lasy. Dermaci słynęli ze swojej ciężkiej piechoty, świetnych kuszników i wyborowych oddziałów konnych łuczników, zwanych vulnirami, co z dermackiego znaczyło po prostu „obrońcy”. Miano to zawdzięczali, jak głosiła legenda, walnej bitwie, w której obronili stolicę Dermatii – Ceardis. Flint we wczesnych latach swego życia szkolił się na vulnira, zanim jego oddział nie został rozbity przez najeźdźców z pobliskiej Abisydii. On sam zdołał się uratować i dotrzeć do Ceardis, gdzie zaciągnął się jako majtek na jednym ze statków. Po kilku miesiącach wszczął bunt na pokładzie i przejął dowodzenie, a następnie zajął się piractwem. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że udało mu się skrzyknąć potężną flotę pirackich okrętów, która zagroziła nawet Majderze, największemu i najlepiej obwarowanemu portowi na świecie. By wygrać z siłami Czarnego Flinta, Nimhar, Nazar i Vandenia musiały wystawić wszystkie swoje okręty. Z bitwy, która rozgorzała, cało wyszła jedynie trzecia część wszystkich okrętów. Mówiło się, że Flint widząc, jak jego armia zostaje rozniesiona, po prostu wskoczył do wody, by pochłonęło go morze. W niektórych podaniach można było znaleźć informacje o jakiejś kobiecie, do której pałał on miłością.
Hagen po chwili zdał sobie sprawę, że Kerwington się na niego gapi, oczekując jakiejś odpowiedzi.
- Cóż… faktom nie zaprzeczę – stwierdził kwaśno się uśmiechając. – Swoją drogą, chyba kończy się nam zapas, prawda?
Kapitan westchnął.
- Niestety tak. Przy tym tempie, starczy nam jeszcze rumu i ale na dwa, może trzy dni.
- To albo je zmniejszymy, albo koniec z conocnymi libacjami – powiedział opryskliwie, gdyż skutki minionego posiedzenia przy beczce trunku wciąż dawały mu się we znaki.
- Ale – zaczął Emmet – nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, he?
- Co ci po łbie chodzi?
- Jeśli skończą nam się te zacne trunki, może obejdzie się bez podrzynania gardeł, prawda? – Uśmiechnął się do lorda promiennie.
- Tak, masz rację – odparł machinalnie, gdyż jego uwagę przykuło coś, co przed kilkoma sekundami pojawiło się na horyzoncie.
- Na co tak patrzysz? – Marynarz zmarszczył brwi.
Whitefire poderwał się z miejsca, w którym stał i podbiegł do przeciwległej burty. Wsparty o reling, wpatrywał się ciemniejący kształt majaczący w dali.
- Piraci? – zapytał.
Czoło Brodacza przecięła pozioma zmarszczka, oznaczająca, że się namyśla.
- Nie, raczej nie – stwierdził na pozór obojętnym tonem, spod którego przebrzmiewała lekka nutka strachu. – Obawiam się, że jest gorzej. Znacznie gorzej.
Hagen też to zrozumiał.
- Chyba wykrakałeś – powiedział grobowym głosem.

W ich stronę zbliżał się sztorm.

czwartek, 27 lutego 2014

ROZDZIAŁ IX

ROZDZIAŁ IX

Mała ilość snu coraz częściej dawała mu się we znaki. Kilka dni temu złapał się na tym, że podczas obrad przysypiał – chociaż nie był pewien, czy nie było to aby spowodowane tym, iż nic się na nich nie działo. Oczywiście – wiele mówiło się o wojnie, pożodze, która miała nadejść, niepowetowanych stratach i tak dalej, i tak dalej, ale lordów bardziej obchodziło to, jak zmniejszyć ów straty do minimum i zyskać na tej wojnie cokolwiek. Najbliższy mu wiekiem był Hagen Whitefire, który nie dość, że wyjechał, to jeszcze był przez Rince’a szpiegowany. Chociaż szpiedzy Ironhearta nie przynosili żadnych niepokojących wieści, co dobrze rokowało na przyszłość.
Przerzucił raporty zwiadowców i szpiegów piętrzące się na biurku pobieżnie rzucając na nie okiem i nie stwierdzając niczego nadzwyczajnego. Stary Gent odwiedził burdel, jego młoda żonka przyjęła kochanka, Malerrinowie spędzili cały dzień w swojej wieży pisząc rozmaite wiadomości i rozkazy… Czyli nic nowego. W międzyczasie do komnaty wszedł pachołek odziany w czerwony kaftan z wyszytym na piersi białym Lenderem Redblade’ów.
- Jego Miłość wzywa cię do swoich komnat, panie – oznajmił chłopak sztywno.
- Możesz mu przekazać, że zaraz przyjdę – odparł trochę nieobecnie Rince, przyzwyczajony do takich wezwań.
Posłaniec skłonił się nisko i opuścił pomieszczenie.
Ironheart nie musiał się nawet przebierać, więc dopił tylko wino ze złotego kielicha i krzywiąc się – napój był bowiem potworny w smaku(inna sprawa, że lepszego w stolicy nie mieli) – opuścił swoją wieżę. Na wielkim dziedzińcu ćwiczyli już rycerze i giermkowie, których się tu ostatnio dużo namnożyło, a większość z nich liczyła na wkupienie się w łaski wielkich tego świata.
Wejścia do siedziby Redblade’ów jak zwykle strzegło dwóch członków gwardii królewskiej, odzianych w pozłacane w kilku miejscach zbroje płytowe i hełmy ozdobione ptasimi skrzydłami wykonanymi z czarne stali, podobnie zresztą jak reszta uzbrojenia. Ci dwaj byli uzbrojeni w wielkie miecze dwuręczne. Na ramiona mieli zarzucone czerwono-białe płaszcze Rodziny Królewskiej. Przywykli już do widoku Rince’a, więc wpuścili go do środka bez słowa.
Sala tronowa była pusta, jeśli nie liczyć drzemiącego w kącie ser Willa z Przełęczy. Chrapał tak głośno, że słychać go było i na drugim końcu pomieszczenia, a jego zarzygana broda pobłyskiwała w świetle nikłych smug światła wpadających do środka przez okiennice. Pewnie znowu urządzili zawody, kto więcej wypije.
Aby dotrzeć do komnat królewskich, trzeba było przebyć długą drogę po krętych schodach, następnie odnaleźć się w labiryncie korytarzy, zaś na koniec uzyskać pozwolenie na audiencję. Albo zostać wezwanym przez samego króla, który ostatnimi czasy zwykł oddawać się pijaństwu, więc miewał różne humory – raz kazał czekać na siebie cały dzień, a raz kazał się natychmiastowo stawić. Tak to już bywało z władcami.
Na swoje szczęście, Ironheart był już tam nie raz i nie dwa, więc nie miał żadnych problemów z odnalezieniem owej komnaty, w której król zwykł przyjmować gości. Jako iż słoneczko dopiero co wstało, były dwie opcje tego, w jakim stanie jest Amar – pierwsza była taka, że właśnie odreagowywał skutki swojego nadużywania pewnych napojów, a druga, zdecydowanie bardziej wesoła, że dopiero zaczynał pić i miał w miarę dobry humor.
Przed drzwiami do ów komnaty stał ten sam pachołek, który wezwał Rince’a.
- Jego Miłość na ciebie czeka, mój panie.
Chłopak skinął głową i pchnął ciężkie drzwi zdobione licznymi płaskorzeźbami przedstawiającymi między innymi Pierwszego z Rodziny przebijającego serce Lendera swoją kopią, czy Tenhelma Trzeciego, zwanego często Pogromcą, pierwszego z królów, który zdecydował się na wyprawę wojenną przeciwko Imperium Suańskiemu i okrył się nieśmiertelną chwałą w licznych bitwach. Pokój wyglądał tak, jak zwykle – zasłonięte okna, masywne biurko z jesionu zaśmiecone licznymi papierzyskami, wielka szafa stojąca w kącie i pochodnia dająca trochę światła.
Jak można się było spodziewać, Amar siedział na swoim krześle bogato zdobionym złotymi gryfami i popijał podłej jakości wińsko, a przynajmniej Rince sądził, że takie było. Ironheart miał nieodparte wrażenie, że król z dnia na dzień wyglądał coraz bardziej mizernie i tracił w oczach. Wzrok miał mętny, a mowę bełkotliwą, zaś ręce straszliwie mu drżały. Do tego, czuć było od niego zapach potu i niemytego ciała.
Lecz dzisiaj wyglądał o wiele lepiej, niż zwykle. Oczu nie miał aż tak bardzo podkrążonych, włosy miał skrupulatnie zaczesane do tyłu i spięte, chyba nabrał nawet trochę ciała i kolorów. Ba! Nie wyglądał nawet na pijanego! I nie śmierdział jak rynsztok! Był po prostu innym człowiekiem.
- Rince! – powitał chłopaka. – Siadaj chłopcze, siadaj! – Sięgnął po drugi kielich stojący na pobliskim kredensie. – Wina? Nie martw się, to nie to paskudztwo, które produkują w tym zapyziałym mieście. – Uśmiechnął się jakby porozumiewawczo.
- W takim razie nie omieszkam go spróbować – odparł szczerze Ironheart, gdyż miał serdecznie dość miejscowych popłuczyn.
Dopiero, gdy monarcha nalewał mu trunku do kielicha, Rince dostrzegł stojącą w kącie pomieszczenia postać i nieco się zdziwił. Nieznajomy ubrany był w szatę mnicha, ale odznaczał się zdecydowanie zbyt szeroką piersią jak na świątobliwego mnicha. Chłopak nie mógł dostrzec jego twarzy, gdyż była skryta w cieniu kaptura.
- Przedstawisz nas sobie? – zapytał nieznajomy niskim, chrapliwym głosem.
- Oczywiście! – niemal zakrzyknął król. – Gdzież są moje maniery? – zapytał sam siebie. – Rince, mam zaszczyt przedstawić ci dowódcę tajnych królewskich oddziałów specjalnych, kapitana Egana de Loire, dawnego barona Vinneur, zwanego często Zabójcą Smoków. Baronie, poznajcie Rince’a Ironhearta, syna Rowesa.
Chłopak poczuł się lekko urażony tym, że król wymienił wszystkie możliwe tytuły de Loire’a pomijając tytuły ojca. No, ale któż nie znał lorda Rowesa? A o owym Eganie Rince słyszał po raz pierwszy. Wstał jednak, by podać dłoń kapitanowi, zaś ten odrzucił kaptur z twarzy i ścisnął prawicę chłopaka swoim masywnym łapskiem. A Ironheart stał przez chwilę jak wmurowany i patrzył na twarz byłego barona. Ogolona na zero, naznaczona wieloma drobnymi bliznami i jedną większą, przechodzącą pionowo przez lewe oko koloru zimnej stali(wypada też zaznaczyć, że drugie miało kolor błękitny), haczykowaty nos, pełne usta, przy których prawym kąciku przechodziła drobna bruzda unosząca go lekko ku górze i zmarszczki wokół oczu nie tylko sprawiały, że w ciemnym pomieszczeniu oświetlanym jedynie nikłym światłem pochodni wyglądał nieco upiornie, ale także znacznie go postarzały. Po wymianie uścisków dłoni, chłopak usiadł z powrotem na swoim krześle.
- Vinneur? – zapytał. – To chyba nie jest miasto znajdujące się na terenie Królestwa, mam rację?
- Masz rację – odpowiedział baron. – Vinneur leży w jednej z siedemdziesięciu sześciu prowincji Zjednoczonych Królestw Nimharu – wyjaśnił. – W skutek pewnych, hm… wypadków… utraciłem tam wszelkie prawa i musiałem ratować skórę ucieczką. Na szczęście, miłościwy król Amar przyjął mnie pod swoją opiekę.
- A jakież to były wypadki, jeśli wolno spytać?
Tym razem odezwał się Redblade.
- Lepiej dla ciebie, żebyś o nich nie wiedział – powiedział stanowczym tonem.
- Oczywiście. – Skinął głową.
- Teraz zastanawiasz się pewnie, dlaczego cię tu sprowadziłem i powiedziałem o istnieniu jednostki, o której nie powinieneś wiedzieć.
Nie było najmniejszego sensu zaprzeczać.
- Muszę ci coś wyznać, chłopcze. – Zniżył nieco głos, jak gdyby ktoś ich podsłuchiwał. – Wiem, ze mogę ci zaufać. W końcu jesteś synem Rowesa, prawda? – Uśmiechnął się nieznacznie. – Siedzimy po szyję w jednym wielkim bagnie, mój drogi chłopcze – powiedział po chwili milczenia. – Wciąga nas powoli, acz konsekwentnie i ani się obejrzymy i zamknie się nad naszymi głowami. – Zamyślił się, jakby zadowolony z tej zręcznej metafory. – Za każdym rogiem czeka jakaś zdrada, mniejsza lub większa. Serpentowie nie są głupcami, nie zaatakują naszych tyłów, nie kiedy wisi nad nami wojna. Whitefire już pewnie nie wróci. – Pociągnął łyk wina. – Świetne – pochwalił. – A jeśli wróci, to będzie złakniony chwały i rzuci się na suańskie hordy niczym wściekły pies.
- Więc czego Wasza Miłość się obawia?
- Przewrotu – odpowiedział krótko. – Szybkiego i skutecznego. Precyzyjnie wymierzonego noża w plecy, trucizny w ulubionym daniu. Tego, że zasnę i się nie obudzę. – Jego twarz ściągnęła się gniewem. – A ci wszyscy lordowie tylko czekają na to, aż powinie mi się noga. – Rince uniósł brwi. – No, może nie wszyscy. Jest kilku lojalnych, jak twój ojciec, czy Stamar. Ale Rowes jest w górach i wróci najprędzej za kilka miesięcy, a Wend oszalał z rozpaczy. Prayt i Kelgar wyruszyli na zachód, by zebrać chorągwie i odbić Bearc Balla. Zostałem sam otoczony wrogami, których nie mogę zobaczyć, mój chłopcze. Udaję zawsze pijanego, by uśpić ich czujność i czekać, aż wykonają jakiś fałszywy ruch. A kiedy go wykonają…
- Miecze, głowy, piki – dopowiedział baron.
- A jaka w tym rola pana barona? – zaciekawił się nagle Rince.
- Ha! – ożywił się Amar. – Dobrze, że zapytałeś, bo byłbym zapomniał. Ktoś musi śledzić ich ruchy i pilnować mojego siedzenia, prawda? – Mrugnął porozumiewawczo. – I obawiam się, że jeśli chodzi o szpiegowanie, to nie powinieneś się zajmować tym ty, zwłaszcza w taki sposób jaki robiłeś to do tej pory.
- Skąd Wasza Miłość…
- To właśnie jest chyba najlepszym dowodem tego, że nie powinieneś się tym zajmować. - Uśmiechnął się z czymś, co mogło być politowaniem. – Służki nie są najlepszymi szpiegami – stwierdził. – A przynajmniej nie takie, których do tego nie wyszkolono. – Dopił zawartość kielicha. – Jeszcze? – zaproponował. Ironheart skinął głową. – Tutaj wchodzi nasz drogi baron. Healahn Naessin znają się na swoim fachu jak nikt.
Rince skrzywił się.
- Healahn Naessin? Czy to nie czasem ze starosuańskiego? – zapytał.
- Tak – odparł król. – Suanie ich tak ochrzcili i się przyjęło. „Zwiastuni Śmierci” brzmi całkiem nieźle, jeśli mnie pytasz. Nawet, jeśli trochę nieco zbyt pompatycznie. Ale – wzniósł wskazujący palec ku górze – to tylko nieoficjalna nazwa, której używają suanie, pochodząca jeszcze z czasów nasze tajne oddziały specjalne były jedynie chorągwią wojskową, która okryła się wśród naszych wrogów złą sławą. A chcesz wiedzieć dlaczego? – Parsknął śmiechem. – Otóż dlatego, że w całości składała się z zatwardziałych przestępców najgorszego sortu. Ot, przeszli tacy przez wieś i nic się nie ostało. Ale dyscyplinę znały psie syny.
- I dalej znają – zauważył kapitan owych oddziałów.
- Prawda, prawda – przyznał Amar. – W każdym bądź razie, są tu dla ochrony i zbierania niezbędnych informacji. Oczywiście poufnie i w tajemnicy.
- Ale jaka w tym moja rola?
- Spokojnie, właśnie do tego zmierzam. – Uspokoił go ruchem ręki. – Otóż, nie mogę tutaj siedzieć i czytać o poczynaniach naszych drogich lordów i dam, bo a nuż, któreś tu wejdzie i mnie zobaczy. A lepiej, żeby nie dowiedzieli się o moich przeszpiegach. Dlatego, mój chłopcze, wszystkie raporty będziesz otrzymywał ty. Po ich przeczytaniu, poprosisz o audiencję, odczekasz swoje i przekażesz mi wszystkie istotne informacje. Jeśli nic takiego nie znajdziesz, nie przychodź. Rozumiesz?
- T-tak – wydukał. Powiedzieć, że był zdziwiony, byłoby niedopowiedzeniem. Oto sam król poprosił go o pomoc! Obdarzył go zaufaniem, o jakim mógł tylko marzyć! Miał się stać powiernikiem najskrytszych lordowskich tajemnic. Ha! Cuda się jednak zdarzają.
- Świetnie. Mam nadzieję, że nie zawiedziesz mojego zaufania.

Król skinął głową, dając tym samym sygnał, że audiencja dobiegła końca.