Spis bohaterów, rodów, Rodzin i innych takich drobnostek już w drodze. Z czasem u mnie krucho, ale przy odrobinie cierpliwości z waszej strony i chęci z mojej, przed końcem roku powinno się już pojawić cuś nie cuś ;)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sarge. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sarge. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 10 kwietnia 2014

ROZDZIAŁ XII

ROZDZIAŁ XII



Zza horyzontu zaczęła wyłaniać się złota tarcza słońca, powoli opromieniając drzewa, gościniec, a w końcu i wysokie mury Bearc Balla. Sarge wpatrywał się w dal, wsparty na blankach, mając nadzieję, że w pierwszych promieniach słońca nie ujrzy powiewającej chorągwi w barwach Kelgarów, lub Praytów, zbliżającej się ku fortecy. Gdy słońce oświetliło wszystko, co nie znajdowało się za horyzontem, suanin westchnął z ulgą. Mimo, że miał świetny wzrok, obawiał się, że ciemności pomogły wrogowi ukryć swoje wojska na tyle zmyślnie, by ich nie wypatrzył; w dzień, niezależnie od okoliczności, nie byłoby to możliwe. Zapowiadał się kolejny dzień nerwowego oczekiwania.
Od jego przybycia do Bearc Balla minęło pięć dni. Pięć dni spędzonych w pełnym napięcia oczekiwaniu i krzątaninie.
Raporty przyniesione przez wywiadowców stawały się niepokojące – w sąsiednich lennach panuje poruszenie, mobilizuje się wojska, przegrupowuje siły. Nic, tylko wypatrywać ataku, co najmniej z dwóch stron.
Oczywiście zostały powzięte środki ostrożności.
Kira wysłała kilkanaście drużyn grabieżców, każda licząca sobie stu pięćdziesięciu żołnierzy, mających za zadanie zebrać z okolicznych wsi tak dużo zapasów, jak to tylko możliwe, następnie je spalić i wrócić. Cały cykl powtórzył się już kilka razy i teraz okolice fortecy Wendów stały się praktycznie wyludnione, jeśli nie liczyć wojsk Imperium.
W twierdzy pozostała jedynie skromna, jak na ilość przywiedzionych przez Kirę wojowników, liczba, jakieś dwa tysiące. Reszta wycofała się za Snowstone. Nawet ta resztka, która pozostała, ledwo mieściła się w obrębie murów; a co dopiero sto tysięcy! Pomimo tego, że siły wroga zdecydowanie będą o wiele liczniejsze, to na niewiele im się to zda, gdyż mury były nie tylko wysokie, ale także i grube, a jedno spojrzenie na bramę wystarczyło, by stwierdzić, że potrzeba będzie naprawdę potężnego tarana, by ją rozbić. Ponadto, zhar przydzielił Kirze pięciu potężnych magów, przez gawiedź nazwanych mianem fulgirantów(było to połączenie słów fulga i ranc, oznaczających błyskawicę oraz twórcę. Można to było więc odczytywać jako „błyskotwórca”, lub „twórca błyskawic”.), którzy mieli wspomagać ją radą, a w razie konieczności, swoimi czarami. Dwóch z nich pozostało w Bearc Balla, by podczas szturmu jak najbardziej uprzykrzyć życie szturmującym.
Pierwszy z nich, starszy, nazywał się Deagon Antearis (aczkolwiek, jako czarodziej, wyzbył się rodowego nazwiska). Jak większość szlachetnie urodzonych suan, miał jednolitą sierść, w jego przypadku złotobrązową. Głowę miał lwią, aczkolwiek grzywa ją okalająca była okrutnie przerzedzona. Jak większość suan, garbił się, przez co wydawał się niższy, niż był w rzeczywistości(a w rzeczywistości sięgał Sarge’owi do nosa). Wywodził się z rodziny panującej jedną z najważniejszych prowincji na zachodzie kraju, położonej niemalże przy Górach Obeira, oddzielających Imperium od Królestwa Aerdenu. Dom Antearisów sygnowała się granatowym krzyżem na białym polu. Od wielu pokoleń nosili tytuł Zwierzchników Wschodnich Prowincji, który to otrzymali w podzięce od ówczesnego zhara w podzięce za wielkie zasługi na płaszczyźnie rozwijania sztuki magicznej. Odkryli możliwość manipulowania pogodą, przydatność wielu ziół, tak w medycynie, jak w trucicielstwie, a także kontrolowania umysłów, co okazało się wielce przydatne, zwłaszcza w czas wojny. Aerden pod tym względem ustępował Imperium całkowicie. W Cathair Oir istniała oczywiście niezależna gildia zrzeszająca magów. Jednak faernowie rzadko korzystali z ich usług.
Kolejny czarnoksiężnik zwał się Ingvar Plutten. Podczas Kampanii Letniej zyskał sobie przydomek „Podpalacz”, co brało się z jego zamiłowania do ognia i używania zaklęć z nim związanych. Podobno podczas pewnej bitwy spalił tysiąc żołnierzy Aerdenu, choć przy okazji skrytobójca wroga ciężko go zranił, przez co musiał na pewien czas zrezygnować z walki. W tym czasie, a także później, był doradcą zhara. Jak u wszystkich magów, proces starzenia się Ingvara został bardzo spowolniony, praktycznie zastopowany, co sprawiało, że mimo ciężary wielu przeżytych lat, wyglądał wciąż bardzo młodo. Według Deagona skończył niedawno dwieście siedemnaście lat. Pluttenowie władali największą prowincją na zachodzie Imperium, graniczącej w barbarzyńskimi plemionami faernów. Co ciekawe, owi barbarzyńcy upodobali sobie prowincję Pluttenów, nie tylko ze względu na obecność wielkich pokładów złota, ale także architekturę kolosalnych zamków, którą usilnie próbowali skopiować, jak dotąd z marnymi skutkami. Jeśli chodzi o wygląd, Ingvar mógł chełpić się całkowicie czarnym futrem, które było, nawet wśród suan, rzadkością. Podobnie jak Sarge, miał głowę pumy i wyróżniał się wzrostem.
Dowódca Czarnej Gwardii zszedł z murów na dziedziniec i skierował się w stronę stołpu zbudowanego na planie prostokąta, wystrzelającego w górę niczym pionowe urwisko. Cholernie dobrze umocnione urwisko. W środku mogło się spokojnie mieścić do trzech setek ludzi w pełnym rynsztunku. Do tego, patrząc na grubość murów i skrupulatność, z jaką zostały wzniesione, można było mieć nadzieję, że nieprędko zostaną zburzone przez nawet największe machiny.
Tam, gdzie jeszcze nie tak dawno odbyła się uczta, gdzie stały beczki wina i kraby, teraz znajdował się jedynie długi, solidny stół z rozłożonymi nań mapami. Nad nim pochylali się dwaj czarodzieje, Kira, a także, o dziwo, Jerh, którego siostra Sarge’a postanowiła zatrzymać przy sobie. Był to albo objaw nazbyt dużej podejrzliwości, albo dużej rozwagi – bowiem, co by o Jerhrze nie mówić, był świetnym dowódcą polowym, a jeśli bitwa pójdzie po myśli Kiry, może się okazać, że kapitan zacznie darzyć pewną dozą szacunku swoją przełożoną.
- Coś nowego? – spytała Kira, nie podnosząc na brata wzroku.
- Niespecjalnie. – Wzruszył teatralnie ramionami. – Cisza jak makiem zasiał.
- Nie podoba mi się to – rzekł Deagon ponuro. – Mogą coś szykować.
- Tak. – Sarge skinął głową. – Albo coś ich zatrzymało. Most się zawalił, Lord złamał sobie nogę podczas przemarszu, spadł z konia i rozbił sobie łeb, chorąży się zbuntował, baron się nie spieszy z zebraniem wojsk… możliwości jest dużo, ale żadnej nie możemy potwierdzić, przynajmniej dopóki nie wrócą zwiadowcy z nowymi raportami.
- Nie znoszę biernego czekania – mruknęła Kira. Sarge wyszczerzył się w uśmiechu.
- Nigdy za nim specjalnie nie przepadałaś – stwierdził. – Ale jako dowódca powinnaś była wiedzieć, że cierpliwość zawsze popłaca. No przynajmniej na ogół – dodał po chwili. Siostra spiorunowała go wzrokiem. – Dalej uważam, że powinniśmy na nich czekać, niezależnie od tego, co planują faernowie. Zresztą, nawet jeśli wymyślą jakiś zmyślny podstęp, to nadal mamy przy sobie dwóch potężnych magów, prawda? – Skierował wzrok ku milczącemu do tej pory Ingvarowi.
- Daruj sobie złośliwości – wysyczał wysoki czarnoksiężnik. – Tak, możemy im uprzykrzyć życie na wiele sposobów, ale nawet mag nie pokona całej armii w pojedynkę. I nie, dwóch też nie – dodał, widząc, że Sarge przygotowuje się do zadania pytania. – Możemy na nich zrzucić deszcz ognia, zesłać omamy, sporządzić łatwopalne substancje, które rozlejemy pod murami, jeśli starczy nam czasu, zasnuć mgłą całą okolicę, ukryć przed wzrokiem nieprzyjaciela naszych wojowników… Jeśli tylko sytuacja będzie od nas tego wymagać.
- Co o tym sądzisz? – spytała brata Kira.
- Niektóre z tych rzeczy na pewno będą przydatne podczas bitwy. Ile zajęłoby wam przygotowanie wystarczającej ilości tej łatwopalnej substancji…
- My wolimy określenie „światło Aweina”.
- Tak więc… Ile zajęłoby wam przygotowanie wystarczającej ilości tego… światła, by można nim było otoczyć całą twierdzę?
- Zależy, czy na zamku znajdziemy potrzebne ingredienty.
- Ale załóżmy, że są. Ile? – dopytywał się Sarge.
- Od dwóch do pięciu dni – stwierdził po chwili namysłu Deagon. – O ile oczywiście mielibyśmy na swoje rozkazy co najmniej pięćdziesiątkę ludzi.
- Jeśli znajdziecie składniki, przyjdźcie do mnie, a przydzielę wam potrzebną liczbę ludzi. Co z tym ukrywaniem nas przed wzrokiem faernów? Czy to trudne? I co musielibyśmy robić, żeby pozostać niewidzialnymi jak najdłużej?
- Cóż, jeden z nas musiałby znaleźć się w cichym i odizolowanym pomieszczeniu, najlepiej wieży, gdzie nikt nie mógłby mu przeszkadzać. Potem po prostu czarodziej wchodzi w trans i zaklęcie zaczyna działać. Tak długo, jak nic nie rozproszy jego uwagi, tak długo działać będzie zaklęcie. W skrócie – jeden z nas musiałby znaleźć się na szczycie stołpu i mieć całkowity spokój, tak długo, jak będziesz potrzebował utrzymać w ukryciu pozycje swoich ludzi. No i oczywiście, lepiej, żeby stali w miejscu. Musisz też mieć na uwadze, że po dłuższym utrzymywaniu zaklęcie działającego na taką skalę nawet potężny mag może być niezwykle wyczerpany. Krew cieknąca z nosa i uszu nie jest niczym nadzwyczajnym w takim przypadku, omdlenia także.
- Ale możecie to zrobić? – zapytał rzeczowo Sarge.
- Tak.
- Świetnie. Deszcz ognia?
Ingvar mógłby przysiąc, że w chwili wypowiadania tych słów, na twarzy Sarge’a przez ułamek sekundy pojawił się złośliwy uśmieszek.
- Nic wielkiego. Stanę na murach, rozejrzę się po okolicy i usmażę ich dupska.
- Żadnego krwawienia, żadnych omdleń lub innych efektów ubocznych?
- Oczywiście, że są – powiedział Plutten. – Po bitwie, lub w chwili, gdy siły mnie opuszczą, nie będę mógł ustać na nogach o własnych siłach, przez kilka dni pewnie nie wstanę z łóżka, o ile mój organizm przetrwa taki wysiłek. Niemniej jednak, uprzedzając twe pytanie, tak, zrobię to.
Mogło się wydać, że Sarge jest rozczarowany.
- Czyli gorące powitanie nasi przyjaciele mają zapewnione – stwierdził. – Teraz musimy solidnie zastanowić się nad rozstawieniem wojsk na murach i ogólnie w zamku.
Teraz głos zabrała Kira.
- Z zachodu w zasadzie nic nam nie grozi, niemniej jednak proponuję, bo znalazł się tam choćby nieliczny oddział, który mógłby nas zaalarmować o ewentualnym ataku z tamtej strony. – Pozostali skinęli głowami z aprobatą. – Pozostałe mury obsadzimy łucznikami i zbrojnymi. Łucznicy będą zasypywać wroga strzałami od chwili, gdy znajdzie się on w ich zasięgu. Mam nadzieję, że nie dotrą do murów zbyt szybko – mruknęła ponuro. – W tym samym czasie można by zrzucić deszcz ognia na tyły, lub, lepiej, środek ich sił, o ile to oczywiście wykonalne. – Spojrzała pytająco na Ingvara.
- Jak najbardziej.
- Świetnie. Gdy znajdą się pod murami, podpalimy światło Awenina. – Kira spojrzała z wyższością na brata, wiedząc, że on tej nazwy nie zapamiętał. Cóż, w tym jednym była od niego lepsza.
- O ile uda się je wytworzyć – przypomniał trzeźwo Sarge. – Kontynuuj – ponaglił ją, widząc, że chce zacząć kłótnię.
- Oczywiście. O ile nie zbudują ogromnych drabin, lub wież oblężniczych, można się spodziewać, że przypuszczą atak na bramę…
- Albo znajdą sposób, by przedrzeć się przez mury, niekoniecznie górą – zauważył trzeźwo Sarge. – Mogą zbudować katapulty, zrobić podkopy… Opcji jest dość sporo. Lepiej zawsze zakładać najgorszy scenariusz.
- Właśnie dlatego, mury na całej długości będą obstawione, prawda? – Prychnęła pogardliwie.
- Chyba nie rozumiesz, co miałem na myśli, siostrzyczko – powiedział. – Miałem na myśli to, że znajdą sposób, by mury zburzyć. – Popatrzył kątem oka na Ingmara i Dragona. – Mogą to zrobić, czyż nie?
- Oczywiście. Jeśli tylko znajdą słaby punkt.
- Ja już go znalazłem – powiedział. – A oni muszą wiedzieć, gdzie on się znajduje. Jeden krótki fragment mury, może dwadzieścia, czy trzydzieści jardów został kiedyś zburzony i wzniesiony na nowo, jednak nie z takim mistrzostwem, jak wcześniej. Wystarczająco silny ostrzał z katapult i runie. A potem to już tylko kwestia czasu, jak uporają się z nami w środku, bo z pewnością będzie ich co najmniej cztery razy tyle, co nas. Przy dobrych wiatrach. Chyba, że obrócimy tą słabość na naszą korzyść. Kawaleria nie przedrze się przez gruzy, to daje nam jakąś nadzieję, że impet uderzenia nas nie zmiecie. Ogień podpalimy, kiedy znajdę się przy wyłomie, to da nam dodatkową chwilę czasu. A kiedy już uda im się przedrzeć…
- Co nie stanie się szybko – wtrącił Deagon.
- … będzie na nich czekać oddział włóczników, zbrojnych i strzelców, których zobaczą, jak mniemam, dopiero po dłuższej chwili, zastanawiając się, co kładzie pokotem ich towarzyszy, mam rację?
- Całkowitą.
- Na szczycie murów, w miejscu, gdzie kończy się ten felerny odcinek, ustawimy kosze pełne kamieni, oszczepów, a także kilka kubłów z tym waszym światłem. Gdy przez wyłom przedrze się już niebezpieczna ilość wrogów, wylejemy na je przejście, a potem podpalimy, zamykając ich w potrzasku. Oczywiście, trzeba liczyć się z tym, że w międzyczasie będziemy pod stałym ostrzałem z ich strony. Nie pozostaniemy dłużni. Nawet, jeśli wygrają, to zwycięstwa tanio nie okupią.
- Zapominasz o ważnej części planu…
- Z którą nikogo nie zapoznałaś – dokończył za Kirę brat.
Zrobiła minę niewiniątka.
- Możliwe. W każdym bądź razie, zrobię to teraz. W obrębie zewnętrznych murów jest małe, podziemne przejście, o którym nikt nie wie. A nie wie, bo zostało wykopane jakieś dwa, czy trzy dni temu, podczas wymarszu wojsk. Jest na tyle duże, by przecisnął się przez nie jeden suanin. I to jest jego rola. Na początku bitwy wyślemy do Snowroad człowieka, który przekaże naszym, jak będzie wyglądać sygnał do ataku. Na faernów spadnie z dwóch stron konnica Imperium.
- A o jakim znaku mowa? – zapytał Deagon, choć było to pytanie retoryczne.
- Jakimś widowiskowym i takim, którego nie można z niczym pomylić. Zdołacie stworzyć coś takiego?
Magowie popatrzyli po sobie i skinęli głowami.
- Świetnie. Coś jeszcze?
- Świta dla Mistrza Ingvara, na wypadek, gdyby zabrakło mu sił. Bez urazy, ale z tego co mówiłeś, sądzę, że możesz zasłabnąć w czasie bitwy, a normalnym żołnierzom będą inne rzeczy w głowie niż wynoszenie cię z pola bitwy.
- Rozumiem jak najbardziej.
- Mistrzu Deagonie – zwrócił się do drugiego czarnoksiężnika – czy będziesz potrzebował jakiejś ochrony?
- Nie, myślę, że w stołpie będę bezpieczny.
- Pysznie. W takim razie, jeśli nikt nie ma już żadnych cennych uwag, proponuję, byśmy zaczęli…
W tym momencie drzwi komnaty się otwarły, a do sali wszedł przygarbiony, wyraźnie zmęczony suanin. Futro miał posklejane błotem, a psią głowę owiązaną przesiąkniętym krwią materiałem, trzymał się za prawy bok i wyraźnie chwiał na nogach. Sarge podszedł do niego i wsparł go ramieniem, a ten rzucił mu dziękujące spojrzenie. Posadził rannego na ławie pod ścianą i podał mu bukłak z winem, zaś przybysz łapczywie wypił wszystko do ostatniej kropli.
- Idą tu… - wyszeptał. – Idą.
- Skąd? Ilu?
- Z północy. Mieli złoto-czarne chorągwie…
- Kelgarowie… - mruknął Sarge. – Ilu? Gdzie są?
- Jakieś dziesięć, piętnaście tysięcy. Doszli już pod Kaonwe. Będą tu za cztery dni.
Sarge poklepał rannego po ramieniu i powiedział do przechodzących obok suan:
- Co tak stoicie? Znajdźcie mu jakieś łóżku i dopilnujcie, by niczego mu nie zabrakło. Przyniósł nam kluczowe informacje.
Gdy zniknęli, Kira zapytała:
- I co teraz robimy?

- Jak to: „co robimy”? – Uśmiechnął się rozbrajająco. – To, co zawsze, siostrzyczko. Czekamy.


sobota, 21 grudnia 2013

ROZDZIAŁ VII

ROZDZIAŁ VII

Szubienice uginały się od ciężaru trupów, a w powietrzu unosiły się dławiące zapachy zgnilizny i nadpalonego mięsa. Na samych drzewach rosnących pod wysokimi murami Bearc Balla, Sarge dostrzegł ich co najmniej parę setek; większość zdradzała oznaki rozkładu, w mniejszym, lub większym stopniu, co nie zmieniało faktu, że woń, jaką roztaczały dokoła gnijące ciała, nie należała to zbyt kuszących. Pod wielkim łukiem bramy warowni dało się dostrzec kilkunastu faernów, a jeśli ktoś miał pecha, płat skóry, lub nawet fragment ciała mógł na niego spaść, gdy wjeżdżał do zamku.
Powiewająca jeszcze całkiem niedawno nad murami chorągiew z czerwonym rekinem leżała teraz w rynsztoku, deptana przez znaczną ilość żołnierzy Imperium. Zamiast niej, na wietrze łopotała dumnie czarna wystrzępiona flaga z czerwoną kocią głową – chorągiew Kiry. Choć zamek został doszczętnie ograbiony ze wszystkich bogactw i dóbr, wciąż prezentował się o wiele dumniej, niż niejeden pałac postawiony w przeszłości przez licznych zharów. Wysokie wieże zwieńczone kopulastymi dachami górowały nad wszystkimi i wszystkim, jakby otaczały swą opieką całą okolicę i chciały rzec: „My tu czuwamy”. Mury również zdumiewały swoimi rozmiarami, nawet po wielokrotnym słuchaniu opowieści o masywności tej budowli, powalały go swoim majestatem, by dostrzec ich szczyt, suanin musiał zadzierać głowę. Zbudowane z wielkich marmurowych bloków, tworzących jedną spójną całość, jakby ktoś przeniósł tutaj jedną gór, a potem zaczął w niej rzeźbić, ostatecznie uzyskując obraz potężnego zamczyska, wyrastającego z ziemi pośród leśnej gęstwiny. Sama warownia składała się z dwóch kręgów – zewnętrznego, w którym stacjonowali żołnierze, i wewnętrznego, w którym urządzili swą siedzibę dowódcy. Jakiś czas temu, w kręgu zewnętrznym stało wiele budynków, lecz teraz pozostały tam jedynie kuźnia i ruiny stajni. Z wewnętrznego ponoć zostało nieco więcej, jeśli wierzyć posłańcowi Kiry.
W noc, gdy zostali zaskoczeni przez niedobitki obrońców Bearc Balla, okazało się, że faernów ścigał dwa razy liczebniejszy oddział kawalerii, który dogonił zbiegów w tym samym momencie, w którym dostrzegł ich człowiek Sarge’a.
Jechali zwartą kolumną, na której przedzie znalazł się suanin z Czarnej Gwardii, jako iż był najwyższy rangą, więc to mu się z definicji należało. Gdy przejeżdżali przez zewnętrzny dziedziniec, z lewej strony doszedł ich dziki wrzask, wydawany przez kilku faernów służących za cele dwójce łuczników, biorących udział w jakichś zawodach. Jeńców przywiązano grubymi sznurami do solidnych drewnianych pali wbitych w ziemię. Sądząc z ilości strzał wbitych we właśnie dogorywającego, konkury trwały już od dłuższego czasu. Szczerze powiedziawszy, Sarge sam chętnie wziąłby w nich udział, ale spotkanie z siostrą odwlekało się już wystarczająco długo, a ona, podobnie do niego, słynęła ze swego temperamentu. Niektórzy twierdzili, że bliźniaki po prostu tak mają, ale to było co najwyżej czcze gadanie. Ciekawiło go, co powiedzieliby, gdyby wiedzieli, że Sarge ma jeszcze brata, też identycznego.
Brama kręgu wewnętrznego była znacznie mniejsza i solidniejsza od głównej, co było logicznym wyjściem, bowiem środek miasta, lub zamku był jego najsilniejszym i jednocześnie najsłabszym punktem, w zależności od sytuacji. Jeśli atakujący się doń przebili, to, jak mawiał stary stryjek suanina, obrońcy nieźle utaplaliby się w gównie i własnej krwi. Dlaczego w gównie – tego nie wiedział. Donżon wciąż stał nienaruszony, przynajmniej w większości, bo wrota do wielkiej sali były wybite, pewnie taranem. Sarge znał charakter Kiry wystarczająco dobrze, by radować się widokiem wciąż stojących murów budowli i względnie kompletnego umeblowania.
Zeskoczył z konia i oddał wodze jednemu ze swoich ludzi, a Qers wraz z kilkoma innymi żołnierzami poszedł w ślady dowódcy. Straż przy wejściu do stołpu pełniło dwóch chłopaczków, zajętych ożywioną dyskusją, którzy wyprężyli się jak struny, na widok członków Czarnej Gwardii, cieszącej się lepszą, lub gorszą reputacją, w zależności od tego, jak interpretowało się opowieści gawędziarzy.
- Chcę wejść do środka i porozmawiać z waszym dowódcą – oznajmił ochrypłym głosem, po czym przestąpił próg pomieszczenia zostawiając strażników za sobą, z jego podkomendni podążyli za nim.
Sala była urządzona dość surowo. Albo ludzie Kiry już zabrali stąd wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, a nie było niezbędne. Wiele rzeczy najwyraźniej okazało się zbędnych.
Łukowate sklepienie podtrzymywane było przez grube kolumny ozdobione licznymi płaskorzeźbami, a pomiędzy nimi postawiono wiele długich ław i stołów, za którymi nawet teraz zasiadali suanie. Na samym końcu znajdował się tron, umieszczony na podwyższeniu; zrobiony z dobrego kamienia, niegdyś ozdobiony kamieniami szlachetnymi i złotem, choć teraz w ich miejscu pozostały jedynie dziury. Po jego bokach ulokowano dwa wielkie paleniska, stąd sadza na suficie ponad lordowskim siedziskiem.
Swoją drogą, tron musiał spodobać się Kirze, skoro w środku dnia na nim siedziała, podczas rozmowy ze swoimi dowódcami.
- A z jakiego powodu mielibyśmy się stąd ruszać? – zapytała, podrzucając w dłoni zdobiony złotem i rubinami sztylet.
- Wojsko się rozleniwia, pani – odparł wysoki suanin o głowie charta, ciemnobrązowym futrze i aparycji godnej byka. – Za niedługo sami zaczną się zabijać, byleby tylko poczuć smak krwi – dodał.
- Niedługo zatęsknią za solidnymi murami tej twierdzy, kiedy już zetrą się z ciężką kawalerią zachodnich lordów – odparła niewzruszona. – Nie pouczaj mnie w kwestii dowodzenia moimi własnymi ludźmi, Jerh.
- Tak jest, pani – mruknął, odwrócił się i odmaszerował wraz z pozostałymi dowódcami, zaciskając szczęki tak mocno, że Sarge mógłby przysiąc, iż usłyszał pękające zęby.
- Przyjemniaczek – skwitował, gdy ludzie Kiry zniknęli z pola widzenia.
Natychmiast skierowała głowę w kierunku brata, wstała i uderzyła go otwartą dłonią w twarz.
- Zasłużyłem – przyznał, a Kira spoliczkowała go po raz drugi. – A to za co? – obruszył się.
- Za coś na pewno – odpowiedziała lekko. Choć Sarge szczycił się ponadprzeciętnym wzrostem, to na siostrę musiał patrzyć, jak na równego sobie, a nie, jak zdecydowanie bardziej wolał, z góry. No, ale nie można mieć wszystkiego.
- Jak tam się sprawy mają? – zapytał na pozór niewinnie.
- Można spokojnie powiedzieć, że źle – stwierdziło ciężko i opadła z powrotem na tron. – Widziałeś tych przyjemniaczków? – Skinął głową, jako iż kłamać nie lubił, a przynajmniej nie siostrze. – Mam szczerą ochotę wbić łeb któregoś z tych imbecyli na pal, żeby trochę oszpeciła okolicę. Jak myślisz?
- Słaby pomysł – stwierdził. – Musiałabyś potem wbić kolejne, albo znalazłaby się tam twoja. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Siostrzyczko, wiem, że lubisz przemoc, ale może powinnaś postąpić według własnej rady. – Spojrzała na niego pytająco. – Czekaj i pozwól faernom na atak. Rozbiją się o mury, a nasz drogi zhar zrozumie, że może na tobie polegać. I przy okazji przestanie mu się wydawać, że do reszty oszalałem.
- Czemu miałby cię brać za szaleńca? – zdziwiła się.
- A kto mu niby zaproponował zrobienie z ciebie jednego z głównych dowódców, co? – Ponownie się uśmiechnął. – Chociaż teraz zaczynam rozumieć, dlaczego miał takie opory.
Kira mruknęła coś pod nosem, po czym zwróciła się do brata.
- Komnaty dla ciebie i twoich ludzi znajdują się na najwyższych poziomach.
- Dziękuję za ten zbytek łaski, siostrzyczko – powiedział przymilnym głosem i odwrócił się na pięcie w stronę wyjścia. Skinął na swoich ludzi, a ani również skierowali się ku dziedzińcowi.
- Wiesz co? – zaczął Qers, gdy już wyszli na zewnątrz. – Na początku nie wierzyłem ci, gdy powiedziałeś, że ona wygląda tak jak ty, tyle, że ma cycki. – Parsknął śmiechem, a Sarge do niego dołączył.
- Mówiłem ci kiedyś, że ja nie kłamię, prawda?

Nie znosił ubierać się w oficjalne stroje, chyba, że zbroja, lub płaszcz z kapturem takowymi były. Chociaż, już lepiej, żeby był to kaftan, niż jakaś szata, które musieli nosić akolici Akademii. Uczta była dość skromna, lecz można to było wytłumaczyć dużą ilością jej uczestników. Jedyną rzeczą, której nikt sobie nie szczędził, były trunki. Większość potraw była doprawiona winem, lub ale. Nie przez kucharzy, a samych ucztujących. Kraby, będące swoją drogą najwykwintniejszym z dań na stole, wyciągnięte z beczki leżącej w najgłębszej i najzimniejszej piwnicy zamku zyskały fioletowawą barwę, cienka zupa z porów miała kwaśnawy posmak(chociaż to niekoniecznie był efekt działania wina), kurczaki doszczętnie przemokły, ziemniaki także, sos z grzybów również posiadał pewną domieszkę, a pieczeń z dzika roztaczała woń dobrze wypieczonego mięsa i dojrzałego wińska. Krótko mówiąc, nie trzeba było pić, żeby się upić.
Jerh i jego poplecznicy otrzymali iście honorowe miejsca przy wyjściu, by Kira któregoś z nich nie zabiła będąc pod zgubnym wpływem napoju, który systematycznie się upijała podczas większości uczt; lecz teraz nawet nie tknęła kielicha.
Kilku porządnie zrobionych suan rozpoczęło śpiewanie, jeśli słuch Sarge’a nie mylił, z ich gardzieli wydobywały się pierwsze wersy Wzburzonego Morza.

Pewien dzielny marynarz,
Wyruszył na morze, by łupieżcy żywot wieść.
Imię przybrał – Piękny Jon,
Lecz rozpętał się potworny sztorm!

Wzburzone morze
Łajbą  miotało,
Kadłub rozłupało,
Załogę zabrało,
A Jona opętało!

Lecz Piękny Jon nie zrażał się,
Wciąż łupić statki innych chciał!
A morze wzburzone chciało,
By mu się to udało!

Wzburzone morze,
Łajbą miotało,
Maszty zgruchotało,
Jedzenie zabrało,
A Jona opętało!

Piękny Jon jednak wciąż próbował,
Złupić jakiś statek!
I oto zobaczył łajbę piękną, niby dziewczę,
Złapał za swej włócznie drzewce!

Wzburzone morze,
Łajbą miotało,
Ludzi złamało,
Skarby wielkie zabrało,
A Jona opętało!

Jon z załogą swą, abordaż zaczął więc,
Lecz na pokładzie spotkał dziewczę cud!
I wtedy Piękny Jon nie chciał już łupić,
Chciał ów dziewczęciu wielki zamek kupić!

Wzburzone morze,
Łajbą miotało,
Dziewczę w gniewie odebrało,
Skarby wszelkie zabrało,
Załogę porwało,
I głowę Jona rozłupało.

No cóż, to była jedna z tych pieśni, które znali naprawdę wszyscy, więc trudno się dziwić, że została zaśpiewana jako pierwsza.
Widząc, że Kira jest jakaś dziwnie ponura, zapytał:
- Czyżby coś się stało, siostrzyczko?
- Nie, ale martwię się Jerhem. – Sarge uniósł pytająco brew. – Myślałam…
- O, to nowość – zauważył z przekąsem.
- … o tym co mówiłeś dziś rano. Że musiałabym się pozbyć ich wszystkich.
- Na litość, Kira, chyba nie chcesz mi powiedzieć, że poważnie rozważasz taki pomysł? – zapytał na pozór żartobliwie, ale pytał jak najbardziej poważnie.
- Nie, nie – odpowiedziała, kręcąc głową. – Chodzi mi o to, że mam wrażenie… Wydaje mi się…
- Co ci się wydaje, kochana siostrzyczko?
- Że Jerh coś zrobi. Coś, co niekoniecznie będzie dla nas korzystne.
- Głównie dla ciebie – sprostował. – Wiesz może, czym jeszcze się różnimy, poza tą wspaniałą i okazałą naroślą na twojej klatce piersiowej? – Tym razem to ona uniosła brew w pytajnym geście. – Ja mam lojalność moich ludzi. Czy możesz to samo powiedzieć o sobie?
- Ty masz niecałą setkę ludzi… - zaczęła.
- Przy sobie – przypomniał. – U Stavrosa mam jakieś dwa tysiące, a u Rothera jeszcze dziesięć. – Zrobił pauzę i przypomniał sobie o jeszcze jednym. – Ach, no i nie zapominajmy o kolejnych pięciu tysiącach w pałacu zhara.
- To daje jakieś siedemnaście tysięcy – zauważyła. – A ja mam około stu.
- Jednak jest w tym jedna, spora różnica, droga siostrzyczko.
- Jaka?
- Jeśli ja wskoczę w ogień, moje siedemnaście tysięcy wskoczy w ogień za mną, z pieśnią chwalącą me imię na ustach. Jeśli ty wskoczysz w ogień, okrzykną cię demonem i doleją oliwy, byś szybciej spłonęła.
- Skąd możesz to wiedzieć? – spytała nieco zbita z tropu.
- To są mężczyźni. – Wskazał ruchem dłoni zgromadzonych. – Wszyscy, co do jednego. Dla mężczyzny upokorzeniem jest, by dowodziła nim kobieta. Jeśli choć jeden raz powinie ci się noga, to gwarantuję, że nawet pomimo moich wpływów, nawet pomimo przychylności zhara, nawet pomimo rzekomych stu tysięcy suan stojących za tobą murem, skończysz jako trup, i to szybciej, niż byś tego chciała.



sobota, 12 października 2013

ROZDZIAŁ II

ROZDZIAŁ II


Sarge przechadzał się wolnym krokiem wśród tlących się pozostałości po splądrowanej wiosce. Jego długi ogon zamiatał ziemię, wzburzając tumany drażniącego oczy kurzu. W prawej ręce wciąż trzymał ociekający krwią mieszkańców miecz z czarnej stali. Konie jego i jego żołnierzy pasły się na pobliskiej łące, nie zwracając uwagi na odór spalonych ciał i kłęby dymu unoszące się leniwie ku niebiosom. Skórzaną rękawicą, wzmacnianą na grzbiecie czarnymi łuskami, starł ze lśniącego bladym blaskiem ostrza krew. Niewątpliwą zaletą gęstych lasów, otaczających Cathair Oir, było to, że po napaści na kogokolwiek, można było zniknąć wśród grubych konarów drzew, tak szybko, jak się pojawiło. Drugą były niewielkie wioski, ukryte w głębi głuszy, takie jak ta, która właśnie się dopalała. Dom starszego wioski zaczęły już powoli lizać czerwone, pomarańczowe i żółte płomienie. Dach kryty strzechą zapadł się właśnie do środka budynku. Zanim go podpalono, parter zbudowany był z czerwonych cegieł, a wyższe piętra z dębowych desek.
Suanie ograbili domy i małą świątynię zbudowaną z białego kamienia, ze wszystkiego co się dało, kto chciał, ten gwałcił kobiety, a pozostali zajmowali się paleniem ciał. Wszystkie warte uwagi przedmioty rzucono na wielką kupę pośrodku dziedzińca. Podszedł do niej i podniósł złoty kielich, wysadzany rubinami. Większość przedmiotów, posiadających jakąś większą wartość pochodziła ze świątyni. Zadziwiające było, że w takiej niewielkiej wioseczce, można było znaleźć tak dużo warte rzeczy. Sztychem zakrzywionego sztyletu zaczął wydłubywać czerwone kamienie, którym nadano kształt zdeformowanych twarzy. Twarzy Boga ludzi, pozbawionego imienia, posiadającego milion oblicz. Suanie nie wierzyli w żadnego boga, czy bogów, co nie przeszkadzało niektórym z nich w praktykowaniu magii. Wrzucił kamienie do skórzanej sakiewki wiszącej przy pasie.
Nagle zza pobliskiej ściany wyskoczył wieśniak z widłami i spróbował nimi dźgnąć Sarge'a. Ten wyminął z gracją cios, po czym wykonał szybkie cięcie. Mężczyzna rzucił niedoszłe narzędzie mordu i załapał się za krwawiącą twarz, którą przecięło czarne ostrze. Opadł na kolana brocząc krwią na wszystkie strony, a piasek pod nim zabarwił się na szkarłatny kolor. Wykrzykiwał liczne przekleństwa, do momentu, w którym suanin go uciszył, wbijając sztych miecza w jego kark, widoczny pod cienką warstwą bladej skóry. Ciało opadło bezwładnie na ziemię, wzbijając obłoki brązowego pyłu. Przyklęknął, by przeszukać staruszka, ale nie znalazł nic wartego uwagi.
Podniósł się z klęczek i przy koniach dostrzegł Qersa, suanina o głowie wilka i czarnym futrze. Suanie dzielili się na dwa główne typy, które nazywali po prostu psami i kotami. Te grupy dzieliły się na kolejne, a wszystko zależało od tego, jaką głowę miał dany osobnik. Dla przykładu, na Sarge'a mogli mówić czarna pantera, zamiast zwyczajowo Suanin.
- Cholernicy muszą być bardzo pobożni – zadrwił wilk, wskazując zakończonym ostrym pazurem palcem stertę przedmiotów pośrodku dziedzińca. – A to tylko mała wioska! Ha! Pomyśl, ile byśmy tego zebrali, gdybyśmy ograbili jakieś miasto! – W brązowych oczach Qersa dało się dostrzec mały błysk chciwości.
- Wolę sobie tego nie wyobrażać, bo gdy w końcu zdobędziemy stolicę, przekonamy się o tym na własne oczy, przyjacielu.
Wilk żachnął się.
- Ale kiedy to się stanie, Sarge? Przekroczyliśmy granicę ponad miesiąc temu, a dotąd zabiliśmy jedynie jakieś paniątko, jego ludzi i tych wieśniaków. – Ruchem ręki wskazał zgliszcza. – Jest nas setka. I nieważne jakbyśmy tego chcieli, nie rozmnożymy się, a ludzie nas zabiją.
- Wysłuchaj mnie. – Sarge przemawiał z niewzruszoną miną. – To paniątko, było jednym z trzech synów Stamara Wenda. Wiesz kim on jest?
Qers zawahał się i po chwili pokręcił przecząco głową.
- Stamar Wend jest jednym z najbardziej wpływowych faernów – Suanie określali tym mianem gatunek ludzki – jacy żyją, a także bliskim przyjacielem króla. Sam nie może wypowiedzieć nam wojny, ale może to zasugerować królowi. A co mogłoby rozwścieczyć bardziej, niż śmierć syna? A potem żony, córek i kolejnego syna? Faernowie są niezwykle przewrażliwieni na tym punkcie. Nim się obejrzymy, popełnią jakiś błąd.
- Wszystko ładnie, ale jak jego córki, żona i syn mają zginąć? Pewnie są razem z nim w Cathair Oir.
Sarge parsknął śmiechem.
- Nie, nie ma tam ich. Siedzą sobie za grubymi na kilka jardów murami Bearc Balla.
- To jak mamy ich zabić?
- Nie my, drogi Qersie, nie my. – Widząc zdziwienie na twarzy przyjaciela, ciągnął swoją wypowiedź dalej. – Jak myślisz, co teraz zrobimy? – Odpowiedziało mu milczenie. – Powiem ci, co zrobimy. Mamy niecały miesiąc, żeby dotrzeć do Lenna Rekina. – Qers uniósł pytająco brwi. – Tam Kira przekroczy granicę z osiemdziesięcioma tysiącami żołnierzy, konnicy, zbrojnych, włóczników, kuszników, łuczników i całego tego tałatajstwa. Zdobędzie zamek prawie bez walki. A gdy pozostali lordowie z zachodu zbiorą chorągwie, by na nią ruszyć, przez pozostałe przełęcze przejdą Rother i Stavros, ze stoma tysiącami ludzi każdy. Potem pójdzie z górki.
- To mamy aż tyle wojsk? – zapytał zdziwiony wilk.
- Pokój jest korzystny tak długo, jak armia nie rozrośnie się do olbrzymich rozmiarów – zadrwił Sarge. – I pokój właśnie przestał być opłacalny. Pozostaje nam mieć nadzieję, że faernowie zachowają się tak, jak tego chcemy. – Dom starszego wioski całkowicie ogarnęły już gorące płomienie, buchające co chwila coraz wyżej ku niebu, niczym macki krakena wyskakującego z wody, by pochłonąć bezbronny statek. Kot wskazał płonący budynek. – Widzisz to, mój przyjacielu? – Qers skinął głową. – To samo spotka stolicę. – obaj zaśmiali się serdecznie, jakby był to najlepszy dowcip, jaki w życiu słyszeli. Widząc, jak wysoko unoszą się kolumny siwego dymu, Sarge zaczął wykrzykiwać rozkazy. – Kończcie już z tymi dziewkami, bierzcie sobie, co chcecie i wsiadajcie na konie! Przed nami cholernie długa droga, a nie chcę, żeby konie padły nam w połowie drogi, gdy będziemy ścigani przez faernów! Ruchy! – Dosiadł swego czarnego jak węgiel rumaka, u którego sidła wisiał olbrzymi czarny łuk i kołczan pełen strzał. Stanął w strzemionach i wydarł się na cały głos: - Każdy, który będzie się ociągał skończy ze strzałą we łbie! – Jako, iż Suanin słynął ze swej celności i zręczności w posługiwaniu się łukiem, a także gwałtowności, wszyscy pospiesznie wykonali rozkazy i po chwili setka jeźdźców była gotowa do drogi.
Trzeba mu było przyznać, że cieszył się niezwykłym posłuchem wśród swoich podkomendnych. Może było to spowodowane tym, że kiedyś, gdy był o wiele młodszy, dostał zadanie stłumienia powstania. Wszystkich, którzy zdezerterowali, osobiście ściął, a każdego z buntowników powieszono, na jego rozkaz, liderów uprzednio odzierając z futra i skóry. Podczas walk z okrutnymi harnami każdemu swojemu żołnierzowi, który próbował uciec z pola bitwy strzelał w plecy ze swojego wielkiego łuku, który otrzymał od samego Zhara Kejrena. Harnowie byli najokrutniejszymi wojownikami Vandenii, zamieszkującymi rozległe pasma Gór Obeira, który miał być pierwszym z lhoarów – wodzów niezliczonych górskich klanów – oraz tym, który wypełnił strome zbocza i głębokie kaniony swoim ludem. Harnowie osiągali od pięciu do dziewięciu stóp wzrostu, a skórę, najczęściej mającą kolor jednego z odcieni brązu, zieleni, lub szarego, mieli równie twardą, co skały, na których przyszło im żyć.
Jechali wąskimi, wydeptanymi przez leśną zwierzynę, ścieżkami, starając się unikać szerokich traktów i dróg. Musieli jechać stępa, by konie nie skręciły, lub złamały sobie nogi na zdradliwym terenie. Choć oddalili się od Krwawego Traktu kilkadziesiąt mil na zachód, Sarge wolał nie ryzykować. Letnie niebo zaczęły przesłaniać ciemnoszare chmury, ciągnące ze wschodu. Liśćmi szeleścił ten sam wiatr, który przywiódł nad nich obłoki. Zanim nastał zmierzch, z nieba spadały niewielkie krople deszczu. Zanim wstało słońce, rozpętała się prawdziwa ulewa. Żołnierze przeklinali głośno pogodę. Dowódca zarządził postój w dębowym gaju, w którym liście drzew dawały im jako taką ochronę przed deszczem. Krople wielkie jak kamienie bębniły głucho o zielono-brązowy baldachim na ich głowami. Sarge usilnie próbował rozpalić ogień, ale jego wysiłki spełzły na niczym i rzucił z wściekłością gałęzie w pobliskie krzaki.
Na otaczających obóz drzewach pojawiały się już pierwsze oznaki nadchodzącej jesieni. Wiele gałęzi było pozbawionych liści, a na innych przybierały brązowawą, lub pomarańczową barwę. Suanin wyjął z juku przytroczonego do siodła swój ciemno szary płaszcz i rozwinął go pomiędzy dwoma dębami, tworząc pewną osłonę. Zmieścił się pod tym dachem wraz z koniem, choć ledwo mu się to udało. Pozostali zdążyli wpaść na ten sam pomysł i po chwili po całym obozie dało się przejść bez wychodzenia na deszcz. Poszukał jakiegoś jedzenia i gdy już je wyjął, stwierdził niechętnie, że wkrótce skończą im się zapasy, nawet jeśli weźmie się pod uwagę wszystko, co zdołali zabrać z wioski.
- Qers! – zawołał do przyjaciela, obozującego nieco dalej. Wilk podszedł bliżej, i Sarge dopiero wtedy kontynuował, starając się mówić na tyle cicho, by nikt go nie usłyszał, i na tyle głośno, by przegadać ulewę. – Wyślij kogoś na polowanie, za niedługo skończy nam się jedzenie.
- Czy ty widzisz, co tu się dzieje? – zapytał retorycznie. – Przy takiej pogodzie nie mamy najmniejszych szans na upolowanie czegokolwiek.
- Zrobisz to ty, czy mam to zrobić ja?
Qers odsłonił białe kły i wykrzywił usta w gniewnym grymasie.
- Wezmę kilku chłopaków – bąknął, po czym odszedł w stronę swojego schronu.
Gdy wilk się oddalił, Sarge usiadł na mokrej ziemi, wspierając się plecami o konar drzewa. Wyjął z pochwy swój miecz, który nazwał Katownikiem. Ojciec zawsze powtarzał mu, że dobry oręż powinien mieć nazwę. To samo powiedział mu Zhar kiedy wręczał mu miecz z czarnej stali, który trzymał teraz przed sobą. Wśród licznych klejnotów znalazł swoją starą osełkę i począł ostrzyć oręż. Dźwięk osełki trącej o głownię Katownika wydał mu się piękną pieśnią, śpiewaną przez zimny kamień i jeszcze zimniejszą stal. Kiedy skończył, po ostrzu wystarczyło lekko przejechać palcem, by się skaleczyć. Schował miecz z powrotem do pochwy i oparł go o pień drugiego drzewa. Żuł wąski pasek suszonej wołowiny, w oczekiwaniu na powrót łowców. Mięso było nieznośnie twarde, ale po jakimś czasie żucia miękło na tyle, że dało się je bez problemu pogryźć. Poza tym, Sarge musiał jeść już o wiele gorsze rzeczy, niż suszona wołowina.
Qers i dwaj łowcy wrócili wraz z pierwszym brzaskiem (a przynajmniej wydawało się, że to był pierwszy brzask). Wilk podtrzymywał innego Suanina o głowie wilka, który trzymał się za wyraźnie krwawiącą nogę, a trzeci z nich, tym razem o głowie tygrysa, niósł kilka gęsi i królików.
Sarge wstał i podszedł do Qersa oraz rannego.
- Co się stało? – spytał, przejmując kuśtykającego wojownika.
- A co się mogło stać? – warknął w odpowiedzi wilk. – Upolowaliśmy kilka ptaków i królików, kiedy natrafiliśmy na cholerną maciorę! Żebyś ją zobaczył! Bydlę było prawie tak wielkie jak kuc! Ja i Storg zdołaliśmy uskoczyć na boki, ale Lars nie miał tyle szczęścia. – Wskazał głową na rannego. – Ma rozorane całe udo, możliwe, że kości są pogruchotane. – Spochmurniał i splunął. – Naszpikowaliśmy kurwę strzałami, ale nie wiem, czy zdechła.
- Nieważne, zawołaj kogoś, żeby to opatrzył.
Wilk skinął głową i oddalił się w stronę obozu. Dowódca kazał Strogowi zanieść zwierzęta do kwatermistrza, a sam oparł rannego o pień wielkiego dębu i dał mu się napić ze swojego bukłaka. Ranę opatrzył Thorn, łucznik, który kiedyś zajmował się lecznictwem, o kociej głowie, czarnym futrze (jak wszyscy w kompanii Sarge'a) i lśniących na złoto oczach. Przemył krwawiącą ranę wodą, obłożył ją ziołami, które zawsze miał przy sobie, a na koniec obwiązał kawałkiem materiału. Kiedy skończył, podszedł do dowódcy.
- Kilka kości jest pogruchotanych. Zrobiłem, co w mojej mocy, ale nie wiem, czy nie wda się zakażenie. Nie mam przy sobie potrzebnych rzeczy. Jedyne, co mogłem zrobić, już zrobiłem.
Poklepał Thorna po ramieniu i pozwolił mu odejść do swojego schronu.
Wyjechali kilka godzin później, z trudem wsadzając Larsa na wierzchowca. Wojownik przeklinał ich, płonącą żywym ogniem nogę i deszcz, ale siedział na koniu, i jechał przed siebie, wraz ze wszystkimi. Opuścili już Królewskie Lenno, ale widmo pościgu wciąż nad nimi wisiało. Mimo, że ranny spowalniał ich marsz, nie zostawili go, nawet wtedy, kiedy zaczęła go dręczyć gorączka i praktycznie nie mógł utrzymać się w siodle. Kiedy spadł na ziemię, po raz setny, nie potrafił już wstać i jedyne, co mogli dla niego zrobić, to skrócić ego cierpienia.
 Nie mieli możliwości pochowania go tak, jak przystało wojownikowi, dlatego musieli po prostu wykopać mu grób pod jednym z dębów. Do grobu złożyli go w zbroi, wraz ze wszystkimi kosztownościami i całym jego dobytkiem. W normalnej sytuacji, powinien wypłynąć w morze, albo chociaż na jezioro, lub rzekę i spłonąć, ale nie mieli ani jeziora, ani rzeki, ani morza, ani łodzi, ani ognia. Zakopali go pod starą brzozą, na której Thorn wydrapał sztyletem imię Larsa w ich języku. Pożegnali druha i musieli jechać dalej. Przez pewien czas mieli dodatkowego konia, ale jeden z wierzchowców potknął się na śliskim gruncie i złamał nogę. Zabili zwierzę i rozdzielili mięso między siebie.
Z każdym kolejnym dniem, deszcz się nasilał, a drogi stawały się coraz mniej przejezdne. Wszędzie woda spływała strumieniami, a kompania jechała w całkowicie przemoczonych płaszczach, zmierzając na zachód. Zapasy jedzenia kurczyły się w zastraszającym tempie, a żołnierze nie natknęli się na żadną wieś, którą mogliby splądrować. Natrafili tylko na samotnego rycerza z giermkiem, który kierował się ku stolicy, ale nie miał przy sobie nawet mieszka złotych denarów. Jedyną przydatną rzeczą były konie. Obładowali je jukami, by nieco odciążyć swoje wierzchowce.
Jednak los się do nich uśmiechnął i pewnego dnia natrafili na niewielką gospodę, stojącą przy trakcie. Parter zbudowano z kamiennym cegieł, a dwa pozostałe piętra z sosnowych desek, zaś dach kryto strzechą. Podczas przedzierania się przez las, nie zauważyli, że drzewa zmieniły się z liściastych w iglaste, ze znaczną przewagą sosen. Sarge wraz z kilkunastoma ludźmi wszedł do budynku, ściskając w prawej dłoni Katownika.
Kopnął drewniane drzwi tak mocno, że omal nie wypadły ze starych zawiasów. W twarz uderzyła go nagłą fala ciepła, która zdekoncentrowała go tylko na chwilę. Przekroczył próg, wpuszczając towarzyszy do środka. Spostrzegł pod ścianą kilkunastu najemników, ubranych w skórzane kaftany, zwykłe spodnie, z utwardzaną skórą w kilku miejscach i proste, żołnierskie buty. Faernowie sięgnęli po broń, podobnie jak oberżysta, który w rękach miał kuszę, wydobytą spod lady, ale nim zdąży choćby dotknąć spustu, jego łysą głowę z kilkoma podbródkami przebiła czarna strzała Thorna, powalając go na ziemię. Sarge ciął w kierunku nadbiegającego najemnika, przecinając ciało, od obojczyka aż po biodro. Z ust i z rany faerna poleciała krew, a on sam padł bez życia na ziemię. Drugiemu, biegnącemu w jego stronę z buzdyganem, Sarge przeciął głowę, niemalże na pół, a posoka poleciała we wszystkich kierunkach. Kolejnych dwóch leżało już na podłodze, wykrwawiając się po strzałach oddanych przez Suan. Potem dowódca rozciął brzuch, z którego wylały się na podłogę trzewia, młodemu mężczyźnie, mającemu nie więcej, niż dwadzieścia pięć lat. Jeden spróbował zajść Suanina od tyłu, ale został pozbawiony głowy, jednym szybkim cięciem czarnego miecza. Następnego przebił na wylot, przechodząc głownią przez większość organów i kręgosłup. Wyszarpnął miecz, rozcinając najemnika niemal na pół. Odwrócił się ponownie, by zadać cios ostatniemu z faernów, ale ten zdołał osłonić się mieczem. Rozległ się donośny szczęk stali i poleciało kilka niegroźnych iskierek. Stal oddaliła się od siebie i ponownie zetknęła ze sobą. Rozpoczął się zabójczy taniec, który zakończył się równie szybko, jak się zaczął, gdy Sarge przeciął swoim orężem bok najemnika, rozdzierając kaftan, kolczugę, ciało i kości. Ranny złapał się za bok, wypuszczając z rąk broń, a Suanin dokonał dzieła, łapiąc go za brązowe włosy i podcinając gardło. W międzyczasie ludzie Sarge'a rozprawili się z resztą gości karczmy. Jeden z najemników został dosłownie przybity strzałą do ściany, a jego zimne dłonie zacisnęły się na pocisku, jakby chciały go wyrwać. Kilku z ludzi Suanina zbiegło już do piwnicy, w poszukiwaniu jedzenia, zaś sam dowódca poszedł na górę, po trzeszczących drewnianych schodach. Przeszukał po kolei każdy pokój, w poszukiwaniu jakichś innych gości. I natknął się na nich w ostatnim z pomieszczeń, skrytym za grubymi drzwiami z dębiny. Gdy je otworzył, w jego kierunku pomknął bełt wystrzelony w kuszy, który odbił się z brzękiem od jego napierśnika. Kot doskoczył do wystraszonej kobiety, ściskającej broń w drobnych, białych jak mleko dłoniach i wbił jej miecz między piersi. Czerwona suknia, w którą była ubrana, pociemniała w miejscu, gdzie ostrze wbiło się w ciało.
Po oczyszczeniu zabitych i ograbieniu karczmy ze wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość, albo było jadalne, cały zastęp posilił się ciepłym jedzeniem, którego nie widzieli na oczy od bardzo dawna, popijając je ale i winem. I po raz pierwszy od tygodnia, spędzili noc w cieple oraz zdołali wysuszyć przemoczone ubrania. Nie starczyło miejsca dla wszystkich, dlatego kilkunastu wojowników zadowoliło się miejscami w stajni. Jednak większość koni była zmuszona stać na deszczu, wraz z wartownikami.
Sarge zjadł kawałek pieczonej na rożnie świni z ziemniakami i folą, popijając kwaśnym winem. Zarządził zmianę wart i wyszedł na dwór. Ciałami faernów nie musieli się przejmować, bo wystarczy zostawić choć trochę mięsa, a zwierzęta, żyjące w lesie od razu je znajdą.
Przeszedł go dreszcz zimna, gdy znalazł się na świeżym powietrzu. Wielkie krople wody bębniły o jego zbroję i spadały na jego twarz i oczy. Prychnął pogardliwie i podszedł do najbliższego wartownika, pozwalając mu wejść do gospody, by się ogrzać. Poklepał swojego karego konia po grzbiecie i dał mu wyniesione z budynku jabłko. Wierzchowiec zjadł łapczywie owoc, nim suanin zdołał mrugnąć. Naciesz się tym jabłkiem, bo za niedługo lato się skończy. Ta myśl nieco go przygnębiała. Właściwie, to lato miało się już ku końcowi. Zostało niecałe siedem miesięcy, nim nadejdzie długa jesień, a po niej zima.
Z gospody dochodziły dźwięki pieśni, śpiewanej przez nieco już spitych ludzi Sarge'a. To chyba była Ciepła Emily, ale nie mógł tego dokładnie stwierdzić, gdyż głosy wojowników zlewały się w jeden, niezrozumiały bełkot. Wsparł się plecami o pobliskie drzewo i wpatrywał w rozgwieżdżone niebo, na którym wisiały dwa księżyce, będące swoimi lustrzanymi odbiciami, bliźniakami, kopiami. Kiedy oba będą w pełni, powinni złączyć swoje siły z wojskami Kiry. Nie wiedział, jak dużymi siłami dysponowało dwunastu lordów, ale już na starcie stracą niemal jedną czwartą sił, co powinno ich nieco osłabić. Poza tym, faernowie byli pyszni i ponad wszystko łaknęli sławy i chwały, a do tego, łatwo ulegali złotu.
Pamiętał, że kiedyś wpadł w ręce pewnego handlarza niewolników. Kiedy opowiedział mu historię o złotym skarbcu Zhara, kupiec od razu uwolnił go z łańcuchów. I następnego dnia już nie żył. Wystarczyło opowiedzieć odpowiednią bajeczkę i stał się wolny.
Jednak przekupienie naiwnego handlarza niewolników różniło się znacząco od przekupienia potężnego lorda, czy dowódcy, mającego ziemie i wojska. Co nie znaczy, że jest to niewykonalne – pomyślał suanin, uśmiechając się pod nosem.
Reszta nocy minęła mu na wypatrywaniu wrogów, czy kogoś, kto mógłby ich spostrzec, i spaniu w wygodnym łóżku znajdującym się w gospodzie. Miękkie pościel i materac były miłą odmianą od twardej leśnej ziemi.
Jednak wraz z pierwszym brzaskiem ponownie wyruszyli w pełną trudów podróż. Qers i kilku jego ludzi załadowało jedzenie na konie, a te, których nie potrzebowali zabili, by zapasów starczyło im na dłużej. Potem, puścili gospodę z dymem, co było możliwe tylko, jeśli podpalić ją od środka. Jednocześnie oczy łzawiły im od dymu, ale ciepło bijące od ognia było zbyt przyjemne, by chcieć się od niego oddalać. Mimo to, oddział pojechał dalej przed siebie, zostawiając za sobą ruiny. Sarge miał nadzieję, że znaleźli się już w Lennie Kałamarnicy, znajdującym się pomiędzy Lennem Królewskim, a Lennem Rekina. To by znaczyło, że do celu zostały im najwyżej dwa tygodnie drogi.
Jeśli jakiś bóg rzeczywiście istniał, to z całą pewnością nie chciał, żeby dotarli na miejsce zbyt szybko. Deszcz z każdym dniem wydawał się przybierać na sile, zamiast słabnąć. Droga przypominała jeden wielki strumień. Pewnego dnia dotarli do brodu, który z pewnością znajdował się na rzece Armyda, bowiem Abhain już dawno minęli. Znaczyło to, ze są gdzieś w połowie drogi. Jedyny problem był w tym, że woda wezbrała i bród był nieprzejezdny. Jeden z żołnierzy spróbował sforsować rzekę, przypłacił to jednak życiem swojego wierzchowca, którego porwał nurt, a wraz z nim wszystkie łupy właściciela.
Kolejne dni przyniosły kolejne straty. Jedno ze zwierząt potknęło się na śliskim kamieniu i wpadło do płynącej obok rzeki, wraz z jeźdźcem. W nocy wilki zabiły kilka kolejnych koni i rozrzuciły dookoła zawartość juków. Gdy w końcu dojechali do mostu, którym mogliby się przeprawić na drugą stronę, pilnowało go około sześćdziesięciu zbrojnych. Podczas walki zginęło dwóch Suan, a pięciu zostało ciężko rannych. Thorn opatrzył ich rany, ale trzech z nich umarło w ciągu następnych dni.
Zanim znaleźli się na ziemiach Wendów, stracili jeszcze siedmiu żołnierzy. Jednak koniec końców, pomimo przeciwności losu, dotarli do Lenna Rekina, będąc już niemal u celu. Sarge zarządził postój, na który jego ludzie przystali z niekrytą radością. Większości z nich dokuczał irytujący katar, spowodowany nieustającym deszczem. Jakby mało było samej wody, to w oddali zaczęły rozlegać się błyski i uszu kompani dochodziły głośne grzmoty.
Wśród wojowników panował ponury nastrój, a napięcie było niemal namacalne. Narzekał każdy, wliczając w to dowódcę. Nikomu nie udało się rozpalić choćby najmniejszego ognia, który dałby Suaninom odrobinę tak pożądanego ciepła.
Sarge wyciągnął się pod swoimi mokrym płaszczem, jak to miał w zwyczaju i zaczął ostrzyć miecz. Nawet przy takiej pogodzie, dźwięk ostrzenia miecza dodawał mu otuchy, jakby był starym, dobrym przyjacielem.
Zastanawiał się, czy Kira zdążyła już przejść przez przełęcz i zdobyć Bearc Balla. Jeśli tak, to powinni się z nią spotkać w ciągu najbliższych dni, a jeśli nie… Wolał się nad tym nawet nie zastanawiać. Myślał o tym, czy plan zadziała, i o tym, czy wygrają.
I pogrążony w tychże rozmyślaniach pogrążył się we śnie.
Śniło mu się, że jest zamknięty w jakimś głębokim lochu, do którego nie docierało słońce. Omszone ściany były wilgotne od wody, a przynajmniej myślał, że to była woda. Jednak okazała się ciepłą krwią. Nie widział, skąd się brała, wyglądało na to, że wypływa spomiędzy kamiennych cegieł. Spojrzał jednak w górę i zorientował się, że cela jest bardzo wysoka, miała bowiem ponad sto stóp wysokości. Kiedy jego buty zaczęły przemakać, spostrzegł, że w pomieszczeniu nie ma drzwi, ani nawet okien, przez które ciecz mogłaby ujść na zewnątrz. Z niepokojem stwierdził, że posoka sięga mu już do kostek. Odruchowo sięgnął po miecz, ale go nie znalazł. W tej chwili pojął, że nie ma na sobie zbroi. Ubrany był w stare wełniane łachmany, w wieloma rozdarciami. Początkowo pomyślał, że ubranie rozdarło się samo, ale zmienił zdanie, kiedy materiał wokół rozdarć zmienił barwę z zielonej na bordową zrozumiał, że jest inaczej. Krew ciekła mu między palcami, spływała po jego piersi, brzuchu i nogach, napływała mu do oczu. Nawet nie spostrzegł się, kiedy poziom cieczy podniósł się tak bardzo, że od sufitu dzieliło go tylko kilka stóp. Nie minęła chwila, a usta również wypełnił mu metaliczny smak posoki. Nie, nie, proszę – myślał, kiedy zaczynało mu brakować powietrza, ale nie mógł wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku. Proszę, pomocy. Nikt mu nie pomógł i utonął w krwi.
Obudził się zlany zimnym potem o przetarł przekrwione oczy, by nieco się rozbudzić. Pochylał się nad nim Qers, gestykulując żywo i wskazując zachód. Sarge podniósł się do pozycji siedzącej, wciąż mając przed oczami krwawą celę, i zapytał:
- Co jest?
Wilk wyglądał na wystraszonego i zdezorientowanego.
- Zachód… Konie… - zaczął bełkotać bez sensu.
- Dobra, pokaż mi o co chodzi i się uspokój – odparł zaspany kot.
Podniósł Katownika i podążył za przyjacielem. Qers zaprowadził go do jednego z wartowników, który ustawiony był przy wyjściu na pobliskie pola. Pies wskazał dłonią przed siebie. W ciemności nie było nic widać, ale pojedyncza błyskawica rozjaśniła noc na tyle, że przez jedno uderzenie serca dało się dostrzec, o co chodziło wartownikowi.
Z zachodu ciągnęły w ich stronę jakieś dwa tysiące jeźdźców. Ktoś, kto miał gorszy wzrok nie dostrzegłby chorągwi, Sarge jednak słynął ze swojej zdolności widzenia w ciemnościach.

Na chorągwi niesionej przez konnego rycerza zakutego w białą zbroję widniał czerwony rekin na śnieżnobiałym tle.