Spis bohaterów, rodów, Rodzin i innych takich drobnostek już w drodze. Z czasem u mnie krucho, ale przy odrobinie cierpliwości z waszej strony i chęci z mojej, przed końcem roku powinno się już pojawić cuś nie cuś ;)

sobota, 12 października 2013

ROZDZIAŁ III

ROZDZIAŁ III


Rowes Ironheart szedł spiesznym krokiem ku Baszcie Gryfa, trzeszcząc żwirem, którym wypełniony był zachodni dziedziniec. Wielkie drzwi, znajdujące się między nogami potężnego kamiennego gryfa były lekko uchylone, wystarczająco, by przecisnął się przez nie czterdziestoletni mężczyzna ubrany w jedwabną koszulę, błękitny wams z zielonym Ergellionem na piersi, cienkie wełniane spodnie i skórzane buty. Gdy uderzył twardą podeszwą w zimną posadzkę, stawiając pierwszy krok w wielkiej sali, echo tego jednego dźwięku zaczęło nieść się wśród ścian, choć było zagłuszone ożywioną dyskusją, prowadzaną przy długim hebanowym stole, na którym jakiś miesiąc temu stał gros dań podczas uczty. Teraz siedziało przy nim tylko dwunastu najważniejszych lordów, wraz z potomstwem. Lord Ironeheart zajął swoje miejsce pomiędzy Rhamesem Gentem, a swoim najstarszym synem, Rincem. Jego przybycie nie zostało zauważone przez króla Amara, który ze swego miejsca na wielkim tronie ryknął:
- Nie! Nie będzie żadnych pertraktacji! – Walnął w drewniany stół wielką pięścią, by podkreślić znaczenie swoich słów.
Rowes rozejrzał się po pomieszczeniu, by zobaczyć, czy jest ostatni. Po prawej stronie Amara siedział Stamar Wend z dwoma synami, wyraźnie zdenerwowany, podobnie jak jego potomstwo. Po lewicy króla zasiadał lord Daarn Serpent, a jego twarz, jak zwykle nie zdradzała myśli. O dziwo, dwaj jego synowie również zachowywali powagę. Dalej zasiadł ponury Homer Kelgar, szepcząc coś gniewnie do Matthiasa Prayta. Obok tego pierwszego zasiadło trzech synów, a obok drugiego jeden. Dalej siedziała Aina Fervenblack z czterema córkami. Następna była Lena Malerrin ze świtą sześciu córek, a na końcu młody lord Hagen Whitefire. Dwaj Zonesaberowie wrócili do domu jakieś trzy tygodnie temu, twierdząc, że ich ojciec leżał w agonii, aczkolwiek w ich miejsce przyjechało kolejnych trzech.
Rowes nie miał pojęcia, dlaczego Amar zwołał posiedzenie rady, ale skoro to zrobił, musiało wydarzyć się coś złego. Podniósł do ust złoty kielich, zdobiony zielonymi szmaragdami i pociągnął spory łyk czerwonego wina z południa. Było niezwykle słodkie i mąciło w głowie. Jedynymi, którzy najwyraźniej nie tknęli trunku byli trzej Serpentowie po lewej stronie króla, i najwyraźniej tylko ich sprawa, jaka by nie była, niewiele obchodziła. Lord Ironeheart szepnął do syna:
- Co się stało?
- Suanie zajęli Lenno Rekina – odparł machinalnie. Rowes uniósł wysoko brwi ze zdziwienia, ale nic nie powiedział, więc Rince kontynuował – Bearc Balla zostało zburzone, a lady Wend oraz córki i ostatni syn lorda Stamara zapewne nie żyją.
Rowes chciał się zapytać o coś jeszcze, lecz król mu w tym przeszkodził.
- Ironheart! Wreszcie raczyłeś się zjawić! – Pociągnął łyk wina z wielkiego złotego kielicha, wysadzanego rubinami i srebrem. – Jak mniemam, wiesz już, co się stało?
Skinął głową, by potwierdzić.
- I dobrze, bo nie mam ochoty opowiadać tego po raz kolejny. – Złota korona, wykonana z jedenastu różnych materiałów, mająca kształt dwunastu mieczy, stopionych ze sobą, osunęła się na lewe ucho Redblade’a. – Więc jak myślisz, co powinniśmy zrobić, lordzie Rowesie?
- A co sądzą inni lordowie? – zapytał z dozą ostrożności.
- Kilku, zwłaszcza ci z zachodu, twierdzi, że powinniśmy zaatakować armię znajdującą się w Lennie Rekina, zanim zdoła przejść dalej. Inni zaś uważają, że powinniśmy poczekać na nich tutaj. A ty? – Amar wbił w niego spojrzenie swoich brązowych oczu.
Ironeheart pociągnął kolejny łyk wina.
- Jeśli zaatakujemy ich teraz, istnieje możliwość, że przebiją się przez pozostałe dwie przełęcze i nasze siły zostaną osaczone, więc będą musiały uciekać w głąb królestwa. A na Armydzie nie ma wielu brodów, ani mostów, Wasza Miłość. Sugeruję, że powinniśmy obstawić właśnie te miejsca, w których można przekroczyć rzekę, a ludzie lordów Kelgara i Prayta powinni zabrać ze sobą tyle zapasów, ile tylko zdołają. Do tego, myślę, że rozsądnie byłoby zwiększyć garnizony, stacjonujące w Avard i Hellroad, Wasza Miłość. – Pociągnął kolejny łyk wina.
Gdy skończył, z miejsca zerwał się Stamar Wend, czerwony na twarzy jak nigdy.
- Powinniśmy byli ich zmiażdżyć teraz, gdy są jeszcze słabi! – wrzasnął. – Niech Kelgarowie i Praytowie rozgromią najeźdźców w Lennie Rekina, a pozostali lordowie niech utrzymają Avard i Hellroad!
Ach, no tak. Lenno Rekina jest, a w zasadzie było, własnością Wendów – przypomniał sobie Rowes.
Amar wyglądał na znużonego całą dyskusją, podobnie jak pozostali lordowie.
 - Dobrze więc, szlachetni lordowie i damy. Czy ktoś ma jeszcze jakiś plan, albo obiekcje? – Rozejrzał się po sali. – Świetnie. A teraz, głosujmy, skoro nie uda nam się dojść do porozumienia. Chyba wszyscy wiemy, jak to działa. – Zebrani skinęli głowami. – A więc, kto jest za planem lorda Ironhearta? – Pięć kielichów uniosło się ku górze. Król prychnął. – A za lordem Wendem? – Cała reszta.
Cholerni durnie. Teraz pozostawało mieć nadzieję, że Suanie nie przedrą się przez przełęcze i nie zamkną wojsk zachodu w pułapce. Ostatni meldunek przyszedł spod granic Lenna Rekina. Niedobitki ludzi Wenda wysłały kilkanaście jastrzębi, każdego z tą samą wiadomością – „Lenno upadło. Suanie się przedarli”. Od tamtej pory cisza. Lordowie i damy wstali i pokłonili się królowi. Zaczęli kierować się ku wyjściu, szurając podeszwami butów o zimną posadzkę. Król powstrzymał Daarna, Rowesa i Hagena.
- Wy trzej zostańcie.
Daarn obrócił się na pięcie i zatrzymał, a Hagen wyprężył się niczym dziki kot zapędzony w ślepy zaułek. Stary Wąż miał ten sam obojętny wyraz twarzy co zwykle, a Whitefire... No cóż... Można było powiedzieć, że pomimo żywiołowej reakcji nie wyglądał na spiętego. Niedawno skończył trzydzieści dwa lata i mógł szczycić się tym, że był najmłodszym z wielkich lordów, a i sprytu mu nie brakowało. Odgarnął z czoła kosmyk rdzawobrązowych włosów i zaczął wpatrywać się w króla z wyczekiwaniem, tymi swoimi chytrymi, zielonymi, głęboko osadzonymi oczkami. Dolna część okrągłej i ogorzałej od morskiego wiatru twarzy poruszyła się, tak, jakby coś przeżuwał, a mięsiste usta zacisnęły się. Podrapał się za uchem i po policzku pokrytym cienką warstwą zarostu. Zdecydowanie był wysoki, choć z pewnością niezbyt silny, co nie zmieniało faktu, że, podobnie jak większość lordów, był wprawnym wojownikiem, choć niekoniecznie walczył mieczem.
Poczekali, aż komnata całkowicie opustoszeje. Gdy ostatni z gości zniknął za ogromnymi drzwiami, Amar podjął swoją przemowę.
- Panowie, nie oszukujmy się, nasze armie nie są nieskończenie wielkie, a według raportów od Wendów, przez przełęcz przedarło się jakieś dziewięćdziesiąt tysięcy nieludzi. – Odkaszlnął. – My mamy w sumie jakieś dwieście pięćdziesiąt tysięcy, może trzysta. Będziemy potrzebować większych sił, bo jestem pewien, że te potwory nie wysłały do boju wszystkiego, co mają w zanadrzu. – Zwrócił się ku lordowi Naithair. – Lordzie Serpent, ty zwołasz wszystkie nasze chorągwie w Lennach Serpentów, Whitefire'ów i Ironheartów.
- Tak jest, Wasza Miłość – odparł z chłodną uprzejmością.
- Lordzie Whitefire, weźmiesz ze sobą dziesięć najszybszych statków i pożeglujesz za Szkarłatne Morze, by zdobić poparcie tamtejszych kapitanów, najemników, władców, baronów oraz łowców niewolników. Kogokolwiek. Jeśli wypełnisz swe zadanie, nie minie cię nagroda. To samo możesz powiedzieć każdemu, kto zgodzi się do nas przystać.
Hagen uklęknął na jedno kolano i pochylił głowę.
- To będzie dla mnie zaszczyt, Wasza Miłość.
- Tak, tak, wstawaj już. – Skierował swój wzrok na Rowesa. – Lordzie Rowesie, drogi przyjacielu, tobie przypadnie w udziale chyba najtrudniejsze zadanie.
- Nie boję się, Wasza Miłość, wykonam powierzoną mi misję – odparł, bez chwili namysłu.
- Cieszą mnie te słowa. – Król pokiwał lekko głową w zamyśleniu i kontynuował. – Ty udasz się do Gór Obeira i przekonasz do naszej sprawy tylu lhoarów, ilu tylko się da. Obiecasz im, że po wygranej wojnie będą mogli splądrować cały kraj nieludzi i zabrać z niego wszystko, co tylko będą chcieli – orzekł.
- Ale, Wasza Miłość… - zaczął Ironheart.
- Teraz już nie ma odwrotu, Rowesie – przerwał mu władca. – Powiedziałeś, że wykonasz każdą misję. – Wypił resztkę wina, zalegającą na dnie złotego kielicha. – Oto ona.
- Tak jest, Wasza Miłość. – Tym razem ani chwili nie zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Możecie odejść. – Wszyscy trzej lordowie pokłonili się Amarowi, po czym odwrócili się i skierowali swe kroki ku drzwiom, ale król zatrzymał ich raz jeszcze. – Ach, moi drodzy lordowie, zapomniałem o najważniejszym! – Odwrócili się, gotowi wysłuchać dalszych poleceń. – Nie zawiedźcie mnie. Ważą się losy całego Królestwa.
Ponownie skinęli głowami i tym razem już wyszli, zostawiając króla samego ze sobą. Rowes skierował swoje kroki ku wieży swojej Rodziny. Wszedł do środka małymi bocznymi drzwiami z hebanu. Dolna komnata była niemal tak przestronna, jak ta w Baszcie Gryfa. Na licznych drewnianych stołach stały dzbany z winem, obok których leżały księgi, czytane przez domowników. Wspiął się po schodach na wyższe piętra, ale zamiast udać się do swoich komnat, wyszedł na zamkowe mury. Oparł się na blankach i spojrzał na śpiące, spowite mgłą  miasto, którego niezliczone budynki niknęły wśród białej chmury spowijającej miasto budzące się do życia; pierwsze stragany były już rozstawiane, pierwsze statki rybackie odcumowywały i podnosiły żagle. Rzucił okiem na zatokę, której mroczne wody odbijały poranne światło słońca. Ciągnęła się aż po horyzont na zachód i na wschód. Przy suchym brzegu cumowały niezliczone statki kupieckie z najdalszych krain położonych na południu.
Z jakichś powodów, nie był pewien, czy Amar powinien wysyłać Whitefire’a na drugi brzeg morza. Młodzi z reguły byli bardziej podatni na wpływy. Rowes sam taki był. Gdy był kilka lat młodszy od Hagena, zakochał się po uszy w dziewce służebnej i zasypywał ją rozmaitymi podarunkami; od drogich dywanów, przez jedwabne suknie, po cenne klejnoty. I pewnego dnia usłyszał od kasztelana, że owa dziewka rozkłada nogi dla każdego, kto zapłaci jej denara. Jednak o ile młody lord Whitefire mógł okazać się głupcem, o tyle Serpent był przebiegły i ambitny, jak każdy z jego Rodziny. Ironheart powinien był porozmawiać o tym z królem. Jednak na razie potrzebował chłodnego porannego powietrza i morskiej bryzy.
W latach młodości nie miał zbyt wielu okazji, by delektować się świeżym morskim powietrzem, gdyż Żelazne Lenno leżało daleko od linii brzegu. Jedynymi okazjami, by zaznać owego orzeźwiającego wietrzyku, były podróże do Cathair Oir w towarzystwie starego lorda Ironhearta, zmarłego na początku tego lata.
Dawny lord Steelfort był potężnym mężczyzną o białej niczym śnieg brodzie i takich samych oczach ślepca; wzrok stracił podczas buntu kilku rodów, które zwołały kilka tysięcy żołnierzy i z marszu zdobyły kilkanaście wiosek i zamków. Na starość Stanford Ironheart zrobił się chudy jak cień; spod cienkiej niczym pergamin skóry koloru zsiadłego mleka wystawały liczne kości. Wszędzie podróżował w lektyce, nawet w obrębie swojej warowni, jego nogi były bowiem zbyt słabe, by udźwignąć nawet tak mały ciężar, jak lord Stanford.
Teraz to Rowes objął rządy nad osłabionym przez bunty Żelaznym Lennem, które swą nazwę zawdzięczało niepoliczalnym kopalniom żelaza, stali, miedzi i innych przydatnych surowców.
- Bądź sprawiedliwy, mój synu – oznajmił lord Stanford na łożu śmierci swemu pierworodnemu. – Władaj mądrze, a może lud cię pokocha i nie będziesz musiał borykać się z tymi samymi problemami, co ja.
I jak na razie rada ojca się sprawdziła. Żołnierzy, pozwalających sobie na zbyt wiele, wysyłano do Avard, Hellroad lub Snowstone, krnąbrnych chorążych pozbawiano tytułów, majątków i ziemi, wcielając ich do armii, w ich miejsce umieszczając nowych, a wszelkich wyjętych spod prawa bandytów karano śmiercią, pobytem w lochach, lub przy niewielkim przewinieniu, wysyłano na którąś z przełęczy, wraz z innymi. Jeśli meldunki były prawdziwe, w trzech zamkach jakieś dwa miesiące temu znajdowało się po trzy tysiące ludzi w każdym. Jeśli suanie wzięli Snowstone szturmem, musieli to zrobić niezwykle szybko, skoro do Bearc Balla nie dotarła żadna wiadomość o ataku. Trzy tysiące wojowników, przeciwko stu może i nie było pokaźną liczbą, ale w tak mocnych fortecach nawet nieliczny garnizon mógł się długo utrzymać, niezależnie od tego, jakiej broni użył przeciwnik. Chyba, że tą bronią było złoto – przemknęło przez myśl Rowesa. Na żołdaków nie ma skuteczniejszego oręża, niż mieszek pełen złota. I Ironheart wiedział to aż za dobrze. Znając życie, ci nędznicy zmierzali właśnie ku jednemu z kilku wielkich miast na zachodzie, zamieszkanych przez ludzi, którym zhar zapewnił ochronę, w zamian za współpracę.
Przetarł przekrwione oczy wierzchem dłoni, chcąc spędzić z powiek senność i jeszcze raz rzucił okiem na budzącą się do życia zatokę. Małe kogi wypływały w morze, a kilka z nich już nawet było zakotwiczonych i bujało się lekko na niewielkich falach marszczących ciemne wody Złotej Zatoki. Lord obrócił się na pięcie i pomaszerował z powrotem ku drzwiom wieży.
Gdy szedł mrocznym i chłodnym korytarzem z czarnego granitu, podziwiając liczne arrasy zawieszone na ścianach, przedstawiające wszystkich członków Rodziny Ironheartów w chwilach panowania. Na pierwszym z nich, wyblakłym i przeżartym przez mole, znajdował się niegdyś Laren Ironheart, wnuk Ojca Ironheartów, trzeci z lordów Rodziny. Jego niegdyś brązowe włosy opadały na ramiona ukryte pod zbroją z czarnej stali, pokrytej błękitną i zieloną emalią. Tak przynajmniej miało być w założeniu, bowiem teraz obraz, niegdyś olśniewający starannością wykonania, wyblakł i zlał się w jedną wielką, niekształtną, brązową plamę. Im dalej szedł Rowes, tym lepiej zachowany były arrasy. Na samym końcu długiego tunelu znalazł swojego ojca, w czasach, gdy był potężnym wojownikiem. Krótkie ciemnoblond włosy, szare oczy, haczykowaty nos, pełne usta, wydatne kości policzkowe i szerokie bary, a całość odziana w czarną zbroję. Każdy z wielkich lordów za życia miał swoją zbroję z czarnej stali i swój miecz z tego samego materiału. I razem z tymi dobrami – a także wieloma innymi, należącymi do niego za życia – udawał się na wieczny spoczynek do świątyni Bezimiennego, a czasami do rodzinnej krypty. Miecz każdego z lordów nosił inną nazwę i nie sposób było je spamiętać. Uczono się tylko nazw tych, będących własnością najważniejszych z członków Rodziny.
Lord Steelfort wszedł do swojej kwatery i usiadł na miękkim materacy wypełnionu gęsimi piórami. Zdjął z siebie wams i kazał przygotować służącym ciepłą wodę w wielkiej kamiennej wannie znajdującej się w podziemnej części baszty oraz nowe ubrania. Zszedł boso na sam dół budowli, a potem jeszcze niżej, szurając cały czas stopami o kamienną posadzkę.
Zszedł do wypełnionej parą łaźni, w której było kilka wydrążonych w czarnym kamieniu wanien. Jedynym źródłem światła były tu wonne świece i lampy wiszące pod sufitem. Zanurzył się po szyję w parującej wodzie i zaczął się zastanawiać, kiedy ponownie będzie miał okazję to zrobić po wyjeździe w góry. Wiedział, że harnowie z reguły z nikim się nie układają, ale może w obliczu wspólnego wroga zjednoczą się z ludźmi. Taką przynajmniej miał nadzieję. Jeśli mu się nie powiedzie, zakończy swój żywot jako bezimienna głowa zatknięta na włóczni jednego walecznych mieszkańców gór, i nie mógł powiedzieć, by ta perspektywa mu się spodobała. Widział już nieraz głowy skazańców nad zamkową bramą; mięso odchodziło od kości, a dziury po wydziobanych przez ptaki oczach sięgały aż do mózgu, większość włosów wypadała po kilku dniach, skóro zmieniała swój kolor na zielonkawy. Nie mijało wiele czasu, gry z głów zostawały jedynie niepełne czaszki z licznymi dziurami po ostrych dziobach padlinożernych ptaków próbujących znaleźć coś jeszcze pod białą kością.
Pozwolił się oddalić tym myślom i dał wyszorować się służącym. Po jakimś czasie wyszedł z wody, został do sucha wytarty, po czym jego ciało zostało natarte wonnymi olejkami. Wziął z podłogi przy wyjściu swoje odzienie i pospiesznie się w nie ubrał. Na szczęście, nikt niczego nie pomylił. Czarne spodnie, takie same wysokie buty, koszula, skórzany kaftan z Ergellionem na piersi, pas nabijany ćwiekami, rękawice bez palców wykonane również ze skóry i wełniany płaszcz z kapturem podszyty futrem pumy.
Wszedł po kamiennych schodach oświetlanych migotliwym światłem pochodni i w dolnej komnacie zastał swojego giermka, który miał na imię Matthias.
- Matthiasie, osiodłaj dwa konie. U siodeł zawieś łuki, kołczany, w każdym po czterdzieści długich strzał. A, i jeszcze miecze, mój i Rince’a oraz bukłaki pełne wody. Gdyby lady Helia się o nas niepokoiła, masz jej powiedzieć, że wrócimy o zmroku.
- Tak jest, mój panie – odrzekł chłopak i wyszedł przez drzwi.
Był dobrym giermkiem i miał zadatki na rycerza, ale potrafił robić w zasadzie tylko to, co mu rozkazano. Niedawno skończył piętnaście lat, ale już teraz odznaczał się potężną muskulaturą. Miał sześć i pół stopy wzrostu, gęste blond loki okalające jego okrągłą twarz z wydatnymi kościami policzkowymi, orlim nosem, wąskimi ustami wiecznie rozciągniętymi w przygłupim uśmieszku oraz znajdującymi się blisko siebie dużymi oczyma w kolorze srebra. Biegle władał mieczem, a także łukiem, zaś podczas kilku turniejów udowodnił, że i w szrankach radzi sobie niezgorzej. Rowes oczekując na syna postanowił, że gdy tylko wróci z gór, pasuje chłopaka na rycerza. A raczej, jeśli wrócę.
Wysłał jakąś służkę o pomarszczonej twarzy i szorstkiej skórze noszącą szarą suknię z taniej wełny po Rince’a. Kobieta pokiwała energicznie głową i pobiegła w stronę schodów prowadzących do górnych poziomów.
Syn zszedł na dół po kilku minutach, ubrany tak samo jak rano. Kruczoczarne włosy sięgające do uszu, zaczesał do tyłu, na brązową bluzę narzucił zielonkawy płaszcz, powiewający, gdy się przemieszczał. Przez zaczesane włosy, odstające uszy były bardziej widoczne. Czarne oczy, spomiędzy których wystawał zadarty nos, lustrowały Rowesa, jakby chciały odgadnąć jego zamiary, a wydatne wargi rozciągały się półuśmiechu, odsłaniając kawałki śnieżnobiałych zębów. Cień jednodniowego zarostu lśnił blado w świetle dnia, wpadającym wąskim snopem przez okno pod sufitem. Pomimo że był chudy i wąski w ramionach, potrafił położyć wszystkich zbrojnych w Steelfort, a także większość rycerzy. Poruszał się gracją, był szybki i gibki jak kot, atakował, skacząc jak wąż, okrążał przeciwnika łukiem, jak pies polujący na zwierzynę. W garnizonie przyjęło się mówić na niego „Zwierzęcy Książę”, ze względu na te wszystkie określenia, jakimi wychwalał go nauczyciel, poniewczasie zdając sobie sprawę, że faktycznie podał same cechy zwierząt. Ale Rince’owi niezbyt to przeszkadzało i śmiał się razem z żołnierzami ojca, gdy tytułowali go, chociażby, Władcą Lasów i Zwierząt. Lord Ironheart zastanawiał się, jakim cudem jego syn urósł tak szybko.
- Ojcze – zaczął chłopak i skinął głową.
Rowes odpowiedział tym samym gestem.
- Dlaczego po mnie posłałeś? – zapytał bez ogródek książę Steelfort.
- Pomyślałem, że moglibyśmy wybrać się na polowanie. – Podszedł nieco bliżej i ściszonym głosem dodał – A przy okazji moglibyśmy porozmawiać na osobności.
- Polowanie to świetny pomysł, ojcze. – Jego uśmiech poszerzył się. – Z chęcią będę ci towarzyszył. Kto jeszcze z nami jedzie?
- Tylko my dwaj. – Skinął głową na syna. – Ubierz się w coś stosownego. Czekam w stajni.
Nie dając Rince’owi szansy na odpowiedź, oddalił się pospiesznie w stronę wyjścia. Mgła już niemal całkowicie opadła, choć szczyty wież wciąż były nieco niewyraźne i schowane za półprzezroczystą zasłoną. Minął Basztę Gryfa, górującą nad dziedzińcem i pełną majestatu, trzeszcząc drobnym żwirem, którym wypełniona był niemal połowa warowni. Matthias oczekiwał go pod stajnią, prawą ręką trzymając uzdę jego białego konia, a lewą uzdę kasztana Rince’a. Przekazał wierzchowce lordowi i oddalił się, pogwizdując wesoło i szurając buciorami po ziemi. Syn wyłonił się zza muru czerwonej wieży po kilku minutach i kilku jabłkach, pożartych przez konie.
Ubrał się podobnie do ojca, z tym, że płaszcz miał nie czarny, a zielonkawy. Wsiedli na konie i wyjechali przez bramę, powiewając płaszczami. Mijali liczne budynki i jeszcze liczniejszych ludzi. Co czwartą budowlą była gospoda, a co trzecią burdel. W rynsztoku zataczali się pijani mężczyźni, bredzący coś niezrozumiałego, w jednej z uliczek walczyły ze sobą dwa wielkie psy, przy akompaniamencie wycia tłumu, który oglądał to z wielkim zainteresowaniem. Na wielu balkonach stały młode dziewczyny i dorosłe kobiety, w luźnych gorsetach, zachęcając ludzi do odwiedzenia ich. Kupcy na licznych targach oferowali rozmaite towary – od imitacji jedwabiu, poprzez tanią biżuterię, po jedzenie, czy alkohol. W kuźniach młoty kowalskie uderzały w stal raz za razem, formując oręż, zbroje, tarcze i groty, które potem ustawiano w długich rzędach pod ścianami. Przed każdym z budynków stało od czterech do ośmiu gwardzistów w kolczugach z brązu skrytych pod kaftanami z wyszytą czerwoną halabardą na piersi – znakiem Brązowej Milicji(tą nazwę zawdzięczali zbrojom wykonanym właśnie z brązu, chociaż niektórzy ludzie zwykli zwać ją Gównianą Milicją, tak z powodu koloru zbroi, jak i jakości jej członków). Spiczaste hełmy z nosalami odbijały promienie porannego słońca, rażąc po oczach obserwatorów. Na ramionach mieli zawieszone Czarne płaszcze, podszyte od spodu na czerwono. Przy skórzanych pasach wisiały krótkie miecze i sztylety, a w dłoniach zawsze były trzymane halabardy. Po murach spacerowało wielu żołnierzy. Chodzili w dwójkach – jeden, stojący bliżej blanków, miał miecz, oraz tarczę, a drugi łuk, albo kuszę. Wzdłuż umocnień ciągnęła się linia katapult, trebuszy, balist, strażnic, żelaznych koszy z żagwiami, gotowymi do zapalenia, uchwytów na nie oraz jeszcze innych rzeczy nieocenionych podczas obrony miasta.
Opuścili stolicę przez boczną bramę, przez ludzi zwaną Spróchniałą Bramą, ze względu na to, że podczas jednego z niezliczonych oblężeń mających miejsce w zamierzchłych czasach, król nie zauważył, że drewno jest spróchniałe. Wróg rozbił wrota za pomocą toporów, nie potrzebując nawet tarana, i wpadł do miasta. Teraz nad stanem każdego wejścia czuwali mędrcy, a także liczni rzemieślnicy. Dwóch potężnych strażników pełniło wartę przy Spróchniałej Bramie, wspierając się na długich halabardach. Przepuszczali większość ludzi, których jednak nie było wielu.
Dwaj Ironheartowie dotarli do krańca lasu odprowadzani wzrokiem patrolującej mury Milicji. Zagłębili się w zarośniętą jego część, poruszając się po wąskich ścieżkach wydeptanych przez leśną zwierzynę. Wciąż dało się dostrzec ślady niedawnej powodzi – zwalone drzewa, gnijące trupy zwierząt, które się utopiły, wyschnięte koryta strumieni, płynących przez cały gąszcz jeszcze tydzień temu. Znaleźli małą kotlinę, w której przywiązali konie do pni małych brzózek. Miecze wzięli na wszelki wypadek ze sobą, wraz z łukami. Rince zaznaczał ich trasę znakami wydrążonymi na korze drzew za pomocą sztyletu.
Nałożyli po strzale na cięciwy, a każdy z nich miał w ręce trzymające łuk jeszcze dwie w zapasie.
- Więc co takiego chciałeś mi powiedzieć? – zapytał w końcu chłopak.
- Chciałem ci wydać polecenia, które wykonasz za jakiś czas – odrzekł. – Jutro wyjeżdżam w góry i zabieram ze sobą setkę najlepszych naszych ludzi. Nie wiem, ile mnie nie będzie, ani czy w ogóle wrócę, ale królowi się nie sprzeciwię. – Rince uniósł brwi, a Rowes potrząsnął głową. – Nieważne. W każdym razie, tydzień po moim wyjeździe wyślesz matkę i siostrę do Steelfort, i powiesz im, że to jest rozkaz, jako iż na czas mojej nieobecności to ty będziesz lordem Żelaznego Lenna. – Zrobił pauzę, ale gdy nie doczekał się żadnej reakcji, ciągnął dalej. – Nie ufam Serpentom, ani Whitefire’owi, Rince. Będziesz musiał się dowiedzieć, co planują, byle po cichu. Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Wynajmij szpiegów, przekup służących, cokolwiek, byleby nikt się o tym nie dowiedział. Wyjedziesz z Cathair Oir miesiąc po matce i siostrze, chyba, że coś cię tam zatrzyma. Coś, co rzuci cień oskarżenia na Daarna, albo Hagena, węsz dalej. Do tego czasu, na naszych ziemiach w dalszym ciągu będzie rządził twój stryj.
Chłopak żachnął się.
- A czemu niby miałbym ich szpiegować? Są głowami jednych z najbardziej szanowanych Rodzin w królestwie, mają złoto, wpływy, przyjaciół…
- I ambicje – dokończył Rowes. – Takie zestawienie jest niebezpieczne, mój synu. Nie ma nic gorszego, niż ambitny lord z wpływowymi przyjaciółmi. Nie wiem, kto już opowiedział się za Serpentem, ale musisz zatrzymać przy Amarze jak najwięcej ludzi. Możemy być niemal pewni, że Zonesaberowie już dołączyli do starego węża.
- Nie rozumiem twojej nieufności, ale zgoda. – Splunął w pobliskie krzaki. – Pobawię się dla ciebie w szpiega i dyplomatę.
Lord Steelfort skinął głową z aprobatą i ruszył przed siebie, próbując wypatrzyć zwierzynę. Obaj łowcy poruszali się niemal bezgłośnie, ale zdarzało im się stanąć na suchej gałązce, czy liściu, które szeleściły, lub trzaskały. Przez dach z liści drzew przebijały się blade promienie słońca, które ukryło się za chmurami. Przechodzili jakieś pięćdziesiąt jardów, Rince robił znak, i przechodzili kolejne pięćdziesiąt jardów. Po kilku godzinach błądzenia po lesie i wypuszczeniu paru strzał w kierunku kaczek, zauważyli sarnę pasącą się na niewielkiej łące otoczonej ze wszystkich stron drzewami. Całe ubrania mieli już zabłocone, ale nareszcie natrafili na zwierzynę. Odeszli od siebie na jakieś dziesięć jardów i naciągnęli cięciwy wielkich łuków z dębiny. Dwie strzały poszybowały w powietrzu w tym samym momencie. Pierwsza wbiła się w łopatkę sarny, zaś druga w jej bok. Zwierzę omal nie upadło pod wpływem siły uderzenia. Kolejne pociski poleciały w jej kierunku, lecz tym razem trafił tylko jeden, który utknął w zadzie. Spod drzewców wypływały strużki czerwonej krwi, plamiąc brązowo-białe futro. Z pyska sarny wydobyła się krwawa piana, która skapywała na kamienie leżące w pobliżu małego strumyczka płynącego obok niej. Czwarta strzała wbiła się w jej szyję. Upadła do wody, brocząc krwią i barwiąc wodę na czerwono. Skonała przy akompaniamencie kwiku i wylewającej się posoki.
Wstali i podeszli do swojej zdobyczy. Była całkiem pokaźna, jak na sarnę i z pewnością wystarczyła na kolację dla kilku osób. Rowes podniósł ją i przerzucił sobie przez ramię, po uprzednim wyjęciu z ciała strzał. Schowali ociekające krwią pociski do kołczanów i wrócili do wierzchowców bez większych przeszkód. Rince’owi udało się po drodze ustrzelić dwie spore kaczki, które niósł teraz dumnie w lewej ręce.
Gdy wsiadali na konie, było już dawno po południu, a kiedy dotarli do Spróchniałej bramy, już zmierzchało.

Płytowa zbroja z czarnej stali, o którą bębniły głucho niewielkie krople porannego deszczu niezwykle ciążyła Rowesowi na jego ramionach, pomimo, że nosił ją już wielokrotnie. Może było to spowodowane tym, że teraz mógł zostać zabity przez jakichś dzikusów z Gór Obeira, a jego głowa zapewne w takiej sytuacji skończyłaby na włóczni jednego z nich, zaś resztę ciała rzucono by głodnym ogarom na pożarcie.
Jego żołnierze również założyli na siebie zbroje, by opuścić miasto prezentując się możliwie najlepiej. Posrebrzana stal wyglądała groźnie, nawet w deszczowy dzień. U siodeł zwisały w gotowości miecze, tarcze, topory, łuki, kusze, a także większość możliwych rodzajów broni.
Przejechali pod wielkim łukiem bramy warowni górującej nad miastem i po przejechaniu mostu zbudowanego nad fosą zaczęli zjeżdżać w dół miasta, ku głównym wrotom stolicy.
Końskie kopyta stukotały głośno o bruk, rozchlapując przy okazji wodę spływającą ulicami. Lord Steelfort nie dostrzegł żadnych gapiów. Wszyscy pewnie siedzieli w domach, gospodach, burdelach, lub zajmowali się swoją pracą. Jedynym dźwiękiem, poza tymi, które sami wydawali, jaki im towarzyszył, był deszcz. Strażnicy przepuścili ich bez żadnych pytań, gdy zatrzymali się przed bramą z dębiny, nabijaną żelaznymi ćwiekami.

Cathair Oir niknęło za ich plecami, gdy zagłębiali się w las, za jedynego towarzysza mając jedynie bębniące o zbroje kropelki wody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz