PROLOG
Biało-czerwona chorągiew Rodziny Wendów łopotała dumnie na
wietrze. Przedstawiała krwistoczerwonego Płomiennego Rekina, na białym niczym
wody Mroźnego Oceanu wody, z których pochodził, tle.
Theron Wend jechał na czele ponad setki zbrojnych swojego
ojca. Krwawy Trakt był zadbaną drogą, pozbawioną kolein i wyboi utrudniających
marsz. Chłopak z prawej strony miał swojego zaufanego kapitana straży, Mirina
Ytila. Mirin uczył go walki mieczem, gdy miał mniej niż dziesięć lat i był jego
bliskim przyjacielem, pomimo znacznej różnicy wieku między nimi. Stary kapitan
straży miał ponad czterdzieści lat, podczas gdy Theron niecałe piętnaście.
Wojownik miał sześć stóp wzrostu i był szeroki w barach oraz silnie umięśniony,
lecz nie sposób było mu odmówić gracji i szybkości w walce. Na jego krótko
przystrzyżonych złotych włosach zaczęły pojawiać się nitki siwizny, a szczerze
powiedziawszy, to zaczynały dominować. Twarz mężczyzny zaczęła pokrywać się
gęstym bladozłotym zarostem, który odbijał promienie zachodzącego słońca.
Lustrował otoczenie swoimi głęboko osadzonymi w okrągłej twarzy zielonymi
oczami, znajdującymi się niezwykle blisko siebie. Zadarty nos wielokrotnie był
łamany podczas niezliczonych walk, jakie stoczył w swoim życiu Mirin. Wydatne
usta permanentnie był wykrzywione w łobuzerskim uśmieszku. Nosił srebrną
kolczugę i czarny skórzany kaftan nabijany ćwiekami z herbem Rodziny, której
służył, szare wełniane spodnie i proste buty ze baraniej skóry. Przy
siodle wisiał jednoręczny miecz wykonany z hartowanej stali oraz trójkątna
drewniana tarcza okuta brązem.
Po lewej stronie jechał Arion Regas, jeden z najlepszych
łuczników na zachodzie królestwa. Choć utrzymywał, że jeden z najlepszych w
całym królestwie. Wzrostem dorównywał Mirinowi. Miał dwadzieścia pięć lat i
słabość do pięknych kobiet, z której wszyscy sobie żartowali. Dzięki swej
słabości, a raczej przez nią, otrzymał przydomek "Postrach dziewic".
Brązowe loki opadały mu luźno na ramiona, smagane podmuchami wiatru. Miał
błękitne jak letnie niebo oczy i haczykowaty nos oraz drobne wargi, na których
rzadko gościł gniewny grymas. Podczas trzytygodniowej podróży urosła mu całkiem
długa broda, biorąc pod uwagę fakt, że zawsze się golił. Kępy brązowych
poskręcanych włosów nieco ujmowały charakteru jego pociągłej twarzy, ale
niewiele. Łuk, który był prawie tak wysoki jak on sam przewiesił sobie przez
prawe ramię, a kołczan pełen strzał zawiesił u boku siodła. Odziany był w lekką
białą koszulę, skórzany kaftan, podobny do tego, który nosił kapitan straży,
zielono-brązowawy płaszcz z kapturem, brązowe wełniane spodnie i żołnierskie
skórzane buty.
Gdy słońce zaczęło znikać za majaczącym na horyzoncie
Cathair Oir - stolica królestwa - Theron zarządził postój na najbliższej
polanie, zdatnej do rozłożenia namiotów. Natrafili na taką kilkaset jardów
dalej. Okrągłe pole krótkiej trawy, otoczone ze wszystkich stron starymi
dębami, liczącymi sobie nawet po sto lat, było wystarczająco duże, by zmieściło
się na nim stu ludzi wraz z końmi i bronią. Pośrodku polany ustawiono największy z
namiotów, należący do Therona Wenda, w kolorach śnieżnobiałym i
krwistoczerwonym. Chłopak zsiadł ze swojego karego konia i oddał wodze
Mirinowi. Na końcu polany ujrzał bród i przez chwilę zastanawiał się, czy nie
byłoby warto go sforsować, ale po chwili zarzucił ten pomysł, przypominając
sobie, że takie brody bywają bardzo niebezpieczne dla wierzchowców. Jeszcze raz
spróbował przypomnieć sobie bieg wydarzeń, które go tu przywiodły.
Miesiąc temu do Bearc Balla – kolosalnej siedziby Rodziny
Wendów – przybył królewski posłaniec, z rozkazem stawienia się lorda Wenda w
Stolicy. Stamar Wend wziął ze sobą dwóch najstarszych synów oraz dwie setki
zbrojnych, po czym wyruszył czym prędzej, nie chcąc złościć król Amara, który
słynął ze swej drażliwości. Na swoje nieszczęście, Wendowie otrzymali ziemie
blisko granicy z krajem Suan – pół ludzi, pół zwierząt – więc siłą rzeczy mieli
jedną z najdłuższych dróg do serca królestwa. Od wyjazdu starego lorda Wenda
minął miesiąc i do Bearc Balla przybył kolejny posłaniec, wzywający do Stolicy
Therona, trzeciego z jego synów. Chłopak wziął więc ze sobą kolejną setkę
zbrojnych i wyruszył w długą podróż.
Był w drodze już od niemal trzech tygodni i podczas tego
czasu do jego ludzi dołączyli wędrowni bardowie, markietanki i najemnicy,
mający nadzieję na łatwy zysk. Najbardziej z nich wszystkich niepokoili go ci
ostatni.
Gdy zaczęło zmierzchać wszedł do środka swojego namiotu i
usiadł na dębowym krześle obok dzbana z winem. Nalał sobie pełny kubek napoju i
wypił, delektując się przyjemnym ciepłem, wypełniającym jego ciało. Dziś
zatrzymali się przy jednym z niezliczonych brodów rzeki Abhain, przepływającej
przez jeden z równie niezliczonych lasów, porastających gęsto ziemie wokół
Stolicy. Mogli przeprawić się na drugą
stronę, ale Theron wolał nie ryzykować tego, że jeden z koni dozna uszczerbku,
ślizgając się na zdradzieckich kamieniach, jakich było pełno na płyciźnie.
Pił kolejne kubki wina, aż zorientował się, że go zabrakło.
Nie chciało mu się wstawać, bowiem był niemal pewien, jak ta próba by się
skończyła – z nim leżącym na ziemi. Zastanawiał się przez chwilę, po co ojciec
kazał mu przybyć do Cathair Oir. Jednak umysł przyćmiło mu wino i pogrążony w
rozmyślaniach, z góry skazanych na porażkę, zasnął.
Śnił mu się martwy orszak. Na czele jechał szkielet, z
którego odpadały resztki zgniłego mięsa; z prawego oczodołu zwisało oko.
Jechał trupiobladym koniu, z którego brzucha wylatywały czerwone od krwi
wnętrzności. Zarówno rumak jak i jeździec mieli na sobie przeżarte przez rdzę
zbroje, na których jednak dało się dostrzec pierwotny kolor – czerń. Obok
umarłego w rdzawej zbroi kroczył pieszo mężczyzna o zrogowaciałej skórze, w
kolorze zgniłego jabłka. Oczy wyjadły mu wrony, lub robactwo toczące jego
martwe ciało. Na jego niemalże łysej czaszce pozostało jeszcze kilka kępek
siwych włosów. Skórzany kaftan był rozerwany, podobnie jak przegnity tułów, z
którego sterczały pożółkłe żebra. Za nimi ciągnęła się nie mająca końca
kolumna, składająca się z im podobnych martwych ludzi.
Uwagę Therona przyciągnął chłopak o kruczoczarnych włosach
i błękitnych oczach, tak naszpikowany czarnymi jak noc strzałami, że bardziej
przypominał jeża, niż człowieka. Czerwonego rekina na jego piersi przebił tuzin
strzał, podobnie jak wszystkie pozostałe części ciała. Theron przypatrywał się
mu z rosnącym zainteresowaniem, które ustąpiło miejsca przerażeniu, gdy upiór
odwrócił głowę w jego kierunku. Zewsząd spowiła go mgła, choć wciąż pozostał w
zasięgu wzroku trupa. Umarły szedł w jego stronę chwiejnym krokiem podnosząc
prawicę. Szlachcic chciał się cofnąć, ale mgła była twarda niczym granit.
Zakrwawiona dłoń dotknęła jego twarzy.
Obudził się zlany zimnym potem i od razu wstał z krzesła.
Mimowolnie podniósł swój miecz, wsparty i poręcz mebla i wyjął go z czarnej
pochwy. Dotyk rękojeści broni nieco go uspokoił. Mające trzy i pół stopy
biało-czerwone ostrze skrzyło się w blasku ogniska. Chłopak schował broń,
przewiesił ją sobie przez plecy i pogładził dłonią gałkę w kształcie głowy
rekina, wykonaną z barwionej kości słoniowej, z oczami wykonanymi z błękitnego
lazurytu. Na jedwabną koszulę z herbem Rodziny narzucił kolczugę ze srebrnej
stali i skórzany kaftan.
Jego stopy odciskały głębokie ślady w miękkiej ziemi, a
źdźbła trawy uginały się pod jego ciężarem. Wciągnął do płuc letnie powietrze,
delektując się jego wonią. Za niedługo przyjdzie jesień, a po niej zima
– pomyślał mimo woli. Miał piętnaście lat i był już niemal dorosły,
ale jeszcze nie widział ani jednej zimy. Urodził się w czwartym roku tego cyklu
i zima trwała tylko przez pierwszy rok jego życia. Każdy cykl trwał dwadzieścia
lat i składał się z czterech pór roku, z czego każda trwała równo pięć lat.
Wtem poczuł przyjemny zapach pieczonego mięsa, dochodzący
znad jednego z kilkudziesięciu ognisk. Skierował się ku nęcącemu zapachowi.
Przy ognisku siedziało dwóch żołnierzy, w żelaznych hełmach z nosalami. Metal
odbijał tańczące pod piekącą się świnią płomienie. Odgarnął kosmyk czarnych
włosów i złapał żołnierza za ramię, chcąc zadać mu pytanie. Wojownik upadł z
głośnym hukiem zbroi na plecy, odsłaniają podcięte gardło i zakrwawioną zbroję.
Wpatrywał się pusto w wieczorne niebo, a w jego szarych oczach odbijały się miliony gwiazd i dwa księżyce – jeden w kształcie sierpa, a drugi
niemal w pełni. Theron podbiegł do drugiego mężczyzny i ze zgrozą stwierdził,
że i on nie żyje. Podobnie, jak dwaj, których znalazł w pobliskim namiocie. Z
pozoru wyglądali normalnie, jakby spali, ale podobnie jak pobratymcy przy
ognisku, mieli poderżnięte gardła.
Chłopak zastanawiał się, czy nie powinien zadąć w woli róg,
który znalazł przy jednym z zabitych, ale od razu zarzucił ten pomysł, wiedząc,
że w ten sposób niechybnie ściągnie na siebie śmierć. Wyszedł z małego namiotu
i skierował się ku przywiązanym do palików koniom. Dosiadł największego z nich,
gniadosza, na którym jeździł kapitan jego straży. Jemu już raczej się
nie przyda – pomyślał.
Wbił pięty w boki wierzchowca, zmuszając go do galopu.
Pędził ku ciemnym zdradzieckim wodom brodu na rzece Abhain. Wtem koło jego
głowy przeleciała ze świstem strzała. Nie widział jej, choć słyszał ją bardzo
dokładnie. Spiął konia do cwału. Z pysku zwierzęcia zaczęła lecieć piana, która
po chwili zmieniła barwę na czerwoną. Theron ujrzał sterczącą z boku
wierzchowca czarną strzałę. Po chwili druga wbiła się w szyję zwierzęcia, mijając
dłoń chłopaka tylko o parę cali. Gdy koń wpadł pędem do lodowatej wody
przepływającej przez bród, stanął dęba, zrzucając jeźdźca z grzbietu. Zaczął
biec w kierunku leśnej ścieżki, ale kolejne dwie strzały powaliły go na ziemię,
rozrywając mu brzuch, z którego wyleciały parujące w chłodnym powietrzu
wnętrzności. Kwiczał, barwiąc wodę wokół siebie na czerwono, aż w końcu ucichł
i skonał.
Szlachcic dźwignął się na nogi i omal nie pośliznął się na
śliskim kamieniu. Gdy złapał równowagę, wyciągnął z pochwy broń i ugiął kolana,
oczekując ataku. Jego ucho ledwo wychwyciło dźwięk naciąganej cięciwy, ale nim
zdołał choćby uskoczyć w bok, by uniknąć pocisku, powietrze wypełnił donośny
świst i po ułamku sekundy spod prawej łopatki młodzieńca wystawała długa na
dwie stopy strzała, drgając lekko. Opadł na kolana, rozbryzgując wodę. W ustach
poczuł metaliczny smak napływającej krwi. Splunął i podniósł się na nogi.
Kolejna strzała przeszyła powietrze i jego lewe udo. Przyklęknął na prawe
kolano i złamał jej drzewce. Gdy próbował powstać, pośliznął się na
zdradzieckim kamieniu i upadł twarzą w lodowatą wodę, którą zdołał przesiąknąć
jego kaftan, łamiąc sobie nos. Poleciała z niego cienka strużka krwi, podobnie
jak z rozbitej skroni. Dławiąc się ciemną wodą i własną krwią wstał po raz
kolejny. Ciągle trzymał miecz w drżących dłoniach. Drżał z zimna, bólu i
strachu.
Gdy stał w miarę pewnie na nogach, rozejrzał się i po
obydwu stronach brodu dostrzegł szeregi oczu. Pomimo tego, że noc była
niezwykle jasna, widział tylko oczy. Później ujrzał również blask dwóch
księżyców, odbijający się w czarnej stali, z jakiej wykonane były zbroje
napastników. Jeden z nich wyszedł przed szereg, porzucając ochronę z cienia
drzew.
Miał około sześciu stóp wzrostu z hakiem, czarne futro,
pokrywające całe jego ciało, głowę pantery i zielonożółte świecące w mroku oczy.
Jego długi ogon rozchlapywał wodę Abhainu. Choć zakuty był w zbroję płytową,
można było stwierdzić, że był niezwykle silnie umięśniony, a do tego był
wprawnym i zwinnym wojownikiem. Jego białe wąsy poruszały się lekko, jakby
próbował coś wywąchać. Ponad prawe ramię wojownika wystawała groźnie czarna
rękojeść z kości jakiegoś stworzenia, którego Theron prawdopodobnie nigdy nie
widział. I pewnie nie już nie zobaczę – pomyślał z goryczą.
Uchwyt broni owinięto szczelnie czarną, miękką skórą. W lewej dłoni trzymał łuk
z tej samej kości, z której wykonano rękojeść miecza oraz czarnego drewna
z Talahm Scathana. Wiedział, że to drewno pochodzi z
legendarnej krainy cienia i śmierci, gdyż usłyszał od ojca, że nie rosło ono
nigdzie indziej. Zastanawiał się jednak, jak owy rzadki materiał trafił w ręce
tego suanina. Prawą ręką nałożył, równie czarną co wszystko pozostałe, strzałę
na cięciwę łuku, dorównującego mu wzrostem zwężając czarne źrenice.
Ostatnią rzeczą, jaką Theron usłyszał, była upiorna pieśń
setki naciąganych i zwalnianych cięciw potężnych łuków.
Wow, świetny prolog. Bardzo wciąga, a opisy są na kosmicznym poziomie, dzięki nim przeniosłeś notkę z poziomu „amator” na poziom „profesjonalista”. Naprawdę cudownie się to czytało ^^ no i bardzo przypomina GoT ( w sumie nie widzę nic złego w inspirowaniu się innymi pracami). Mój ulubiony moment to chyba ten sen, który jest aż nadto realistyczny i będzie mnie nękał dziś w nocy ^^ oczywiście jest fantastyczne budowanie napięcia i końcówka trzymająca w niepewności :D cudowna notka na mistrzowskim poziomie, gratuluję :) (P.S. obiecasz, że jak już będziesz sławny, to ja pierwsza będę dostawała książkę z dedykacją? :D ) Asia ;***
OdpowiedzUsuńDziękówa, no tyle z siebie wyduszę, po tak pochlebnym komentarzu ;) A poza tym, czas goni xd
UsuńPS Jak będę, to z chęcią ;p Ino podejdź i powiedz, żeś jest Asia od pingów, powinienem skojarzyć xd
PPS No, i mam nadzieję, oby niepłonną ;), że wyrazisz opinię o dalszych notkach ;)
Max ;***
Ależ oczywiście, że tak :P już rozpoczęłam czytanie kolejnej notki, ale musisz mi wybaczyć te powolne czytanie – albo mnie nie ma w domu (co ostatnio zdarza się nade często), albo męczy mnie nauka :/ cierpliwości, tak jak obiecałam ostatnim razem, kiedy zaczynałam czytać blogsadysty, tak i teraz obiecuję, że w niedługim czasie przeczytam wszystko *jednym tchem* :D ;***
OdpowiedzUsuńWybaczam xD *musiałem, sry xd*
UsuńOgoliłem się! :OOOOOOOOOOOOO
;*