ROZDZIAŁ V
Przetoczył się na bok i zrzucił z siebie koc.
W komnacie było całkiem ciepło z powodu płonącego przez całą noc w palenisku
ognia, więc zimno nie było zbyt dokuczliwe. Usiadł na brzegu łoża, przeciągnął
się i potarł oczy wewnętrzną częścią dłoni. Wstał i podszedł do dębowego
krzesła, na którym leżały jego ubrania. Pospiesznie wciągnął spodnie i koszulę,
które wczorajszego wieczoru tak pospiesznie zrzucił.
Na wielkim łożu
stojącym pośrodku wielkiego pomieszczenia leżała Eileen Swiftlane, podobnie jak
Creyne jeszcze przed krótką chwilą, całkowicie naga. Bujne ciemnobrązowe loki
przypominały fale rozlewające się po białym materacu. Twarz, podobnie jak
ojciec, miała trójkątną, a na wąskich ustach, jak zwykle, gościł uśmiech, który
często był odbierany jako oznaczający satysfakcję. Powyżej warg znajdował się
prosty nos, a jeszcze wyżej szare oczy, teraz ukryte za powiekami. Mimo, że na
pierwszy rzut oka mogła wydawać się chuda, to Creyne dobrze wiedział, że jest
świetnym wojownikiem. Teraz dało się dostrzec wyraźnie zarysowane pod skórą
mięśnie. Większość mężczyzn mogłoby to odstręczać, ale nie Creyne’a, który znał
Eileen od wczesnego dzieciństwa, aż do teraz i początkowa przyjaźń zaczęła się
przeradzać, a raczej już przerodziła, w coś więcej. Jako młodszy syn nie
dziedziczył żadnych ziem, a Swiftlane’owie byli najsilniejszym z Rodów
podlegających Serpentom, co dawało mu jako taką nadzieję, na to, że ojciec wyda
go właśnie za córkę Sandera Swiftlane’a. Nie bez znaczenia był fakt, że
Swiftlane był bliskim przyjacielem Daarna.
Chłopak raz
jeszcze rzucił okiem na jej obfite piersi, po czym podszedł do łoża i zbudził
ją dotykając lekko ramienia dziewczyny. Uniosła powoli powieki i wsparłą się na
łokciach.
- Jaką mamy
porę? – zapytała jeszcze nie do końca obudzona.
- Już dawno po
wschodzie słońca – odparł.
Wciągnął na
stopy buty i podszedł do wielkich drzwi z dębiny, ozdobionych płaskorzeźbami w
kształcie wielkich drapieżnych kotów – panter i lwów, z jednego, prostego
powodu. Herbem Swiftlane’ów były dwa białe lwy i dwie czarne pantery na
czarno-białej szachownicy.
Gdy znalazł się
w korytarzu, uderzył go dojmujący chłód. Minął kilkanaście par drzwi i dotarł
do krętych schodów prowadzących na dziedziniec.
Boldhill było
drugim co do wielkości zamkiem w lennie Serpentów, zaś sami Swiftlane’owie byli
najdumniejszą i najpotężniejszą odnogę starego Rodu Lane’ów, rozgromionych
niegdyś przez Stamara Serpenta. Lane’owie zbuntowali się przeciwko swojemu
seniorowi, podjudzając przy tym innych lordów do rebelii. Ale Serpentowie
wyrżnęli większość rodu w pień, pozostawiając przy życiu tylko kilku jego
członków, którzy podzielili się na mniejsze rody – Girplane’ów, Fastlane’ów,
Mellowlane’ów i Swiftlane’ów. Był jeszcze niewielki ród Deadlane’ów, ale o nim
nikt nie mówił.
Mur zewnętrzny
miał około stu stóp wysokości, a we wszystkich miejscach, w których skręcał
wybudowano solidne wieże strażnicze z niewielkimi strzelnicami. Sam mur był
gruby na jakieś dwa czy trzy jardy. Wewnętrzną część zamku oddzielał od
zewnętrznej wysoki na sto dwadzieścia stóp i szeroki na dziesięć mur kurtynowy
zbudowany z wielkich marmurowych bloków. Swiftlane’owie lubili się przechwalać,
że pierwszy z ich rodu, Thorn Swiftlane, zmusił plemię górskich olbrzymów, by
zbudowały jego zamek. Może byłoby to prawdopodobne, gdyby nie to, że wszystkie
olbrzymy na terenie królestwa zostały wybite w pień przez wielkich lordów. Z
dziedzińca dało się dojść do wielkiej komnaty, zwanej przez ludzi po prostu
Salą, w której lord zwykł przyjmować gości – pomieszczenie o łukowatym
sklepieniu i osmalonych od dymu ścianach i krokwiach, olbrzymie palenisko,
rzędy ław i stołów ustawionych obok siebie, a w najdalszym od wejścia miejscu
podwyższenie, na którym zasiadali gospodarze i goście honorowi. Dalej był
górujący nad pozostałymi budowlami, a nawet murami kanciasty stołp, w którego
podziemnych spiżarniach ukrywane były
rezerwowe zapasy jedzenia na trudne czasy – wojnę, lub niezwykle ciężką zimę.
Dalej zbudowano donżon, który Creyne właśnie opuszczał, o podstawie w kształcie
kwadratu.
Na dziedzińcu
zebrał się spory tłumek gapiów obserwujący dwóch trenujących pośrodku mężczyzn.
Jeden z nich był niski i barczysty – miał może pięć i pół stopy wzrostu. Stąpał
szybko na ugiętych kolanach, a w dłoniach trzymał dwuręczny topór ćwiczebny. Spod
salady wystawała bujna broda, czarna jak węgiel i wielki, bulwiasty nos, a w
niewielkiej szparze u góry hełmu świeciły małe, świńskie oczka. Na sobie miał
grubą skórzaną kurtę nabijaną małymi ćwiekami, opasającą wielki brzuch i klatkę
piersiową. Zamachnął się toporem wkładając w atak całą siłę, a przeciwnik
wykonał szybki unik i topór trafił w błoto rozbryzgując je dookoła.
Drugi z
walczących był całkowicie odmiennym typem. Chudy, wysoki niemal tak, jak Daarn,
poruszający się zwinnie i z gracją. W porannym słońcu wydawał się być jedynie
cieniem zostawionym przez noc. Głowę skrytą miał pod lekkim hełmem garnczkowym
z ruchomą przyłbicą noszącym wiele wgnieceń i innych śladów użytkowania. Pod
zasłoną świeciły zielone oczy lustrujące dokładnie przeciwnika. Długie,
kościste palce trzymały pewnie rękojeść długiego miecza. Na lewym przedramieniu
miał przypiętą okrągłą, drewnianą tarczę, okutą żelazem.
Gdy grubas ciął
toporem, ten z tarczą wykonał szybki unik w lewo i ciął na odlew, trafiając w
ramię przeciwnika, który stracił równowagę i upadł twarzą w błoto. Sztych
miecza dotknął lekko kręgosłupa, by zaprezentować obserwatorom, że walka
skończona.
Grubas podniósł
się z ziemi, zdjął z głowy saladę, uśmiechnął się półgębkiem odsłaniając
krzywe, żółte zęby i ukłonił się.
- To był dla
mnie zaszczyt, mój panie – rzekł z respektem do swojego przeciwnika.
- Oj, Golvanie,
przestańże gadać jakieś głupstwa – odparł ze śmiechem jego przeciwnik,
zdejmując hełm. – Znamy się nie od dziś i nie od dziś wiemy, że ze mną nigdy
nie wygrasz.
Na te słowa
roześmiali się wszyscy, włącznie z grubasem.
- Prawda, mój
panie, nie da się z tobą wygrać – przyznał wesoło.
Teraz Creyne go
poznał. To był Sander Swiftlane, lord Boldhill. Miał trójkątną twarz, zielone
oczy, które wyrażały sobą nienaturalne obojętność i zimno, prosty nos, podobnie
jak jego córka, krótkie, ciemnoblond włosy, kilkudniowy zarost i pełne usta,
wiecznie rozciągnięte w szyderczym uśmiechu. Był tak chudy, że wielu innych
lordów żartowało, mówiąc, iż to z powodu jakiejś choroby.
- Ktoś jeszcze
chce się spróbować? – zapytał lord Boldhill.
- Mój syn –
odezwał się Daarn stojący w cieniu murów. Ubrany był w czarny kaftan z
fioletowymi obszyciami i złotym wężem na piersi. Przez chwilę wszyscy się nie
odzywali, czekając, na dokończenie myśli, bowiem, jak było wiadomo, synów miał
dwóch. – W sumie, to obaj, po kolei – sprostował po chwili. Spojrzał przelotnie
na Creyne’a i skierował się ku Sali.
Zapadła niemal
grobowa cisza, którą przerwał Sander.
- Co tak
stoicie? Nie słuchaliście ojca? – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Spokojnie,
postaram się was nie upokarzać zanadto.
Bracia
wzruszyli ramionami i podeszli do Qarla Kulawca, tutejszego zbrojmistrza, który
podczas rebelii rodów ze wschodu lenna stracił nogę; ale to była i tak mniejsza
cena niż ta, którą zapłaciły owe rody. Zamiast brakującej prawej nogi miał
drewnianą, na której poruszał się z zadziwiającą szybko i pewnie. Wiele lat
spokoju sprawiło, że wyrósł mu wielki brzuch; choć może nie był aż tak duży,
jak ten, który posiadał Golvan, z którym lord Sander walczył przed chwilą.
Liczne podbródki kowala podskakiwały rytmicznie, gdy się przemieszczał, a jego
łysa głowa lśniła w słońcu. Podczas jednej z bitew stracił prawe ucho, po
którym została tylko dziura. To, że Kulawiec był gruby, to jedno, to, że był
tak silny, iż mógłby skręcić karki dwóm ludziom jednocześnie używając do tego
jednej tylko ręki, to drugie. Po utracie nogi zajął się wykuwaniem zbrój i
broni, dzięki czemu pozostawał silny jak tur, a jego wyroby były niezwykle
dobrej jakości. Miał szeroki nos, duże, zielone, głęboko osadzone oczy i
okrągłą twarz porośniętą cienką warstwą zarostu. Jego zęby były żółte, ale dość
proste.
Dostali po
kolczudze, skórzanej kurcie, lekkiej zbroi z utwardzanej skóry i hełmie
garnczkowym, takim, jaki nosił lord Boldhill. Gregor wziął długi miecz
jednoręczny i dużą, dębową tarczę z żelaznymi okuciami, zaś Creyne wielki miecz
dwuręczny.
Pierwszy
poszedł starszy z braci. Stanął w rozkroku przed przeciwnikiem, zasłaniając się
tarczą; była takich rozmiarów, że zasłaniała większość tułowia i rąk. Swiftlane
zaczął zataczać krąg i zakręcił młynka mieczem. Walczący mierzyli się wzrokiem,
czekając na ruch rywala. Gregor nigdy nie był cierpliwy, więc zaatakował jako
pierwszy, celując rękę dzierżącą miecz, ale Sander z godną podziwu łatwością
sparował cios, po czym od razu wyprowadził kontrę, wykonując pchnięcie w klatkę
piersiową młodego Serpenta, którego jakimś cudem ten drugi uniknął, uskakując w
bok; jednak pośliznął się na mokrym błocie pokrywającym cały dziedziniec i
upadł. Lord Boldhill postanowił wykorzystać tą okazję, i ciął z prawej, a gdy
Gregor się zasłonił, zmienił z niezwykłą szybkością tor lotu klingi, która
uderzyła w odsłonięte ramię Serpenta. Syknął z bólu, przetoczył się na bok i
spróbował podnieść się z ziemi, co uniemożliwił mu Sander, który uderzył w jego
plecy mieczem, ponownie obalając go na ziemię. Potem ciął jeszcze parę razy w
nogi, ręce i plecy, do momentu, w którym Gregor odrzucił miecz na bok.
Spod hełmu
Swiftlane’a wyrwał się donośny śmiech.
- Miejmy
nadzieję, że twój braciszek bije się lepiej – orzekł wesoło.
Miejmy nadzieję – pomyślał Creyne.
- No cóż,
podejdźże tutaj, abyśmy mogli zobaczyć, czy pokonam cię od razu, czy dopiero po
chwili! – Gapie zareagowali na tę zaczepkę gromkim śmiechem.
Chłopak
przełknął ślinę i przeszedł na środek dziedzińca. Stanął w rozkroku z bronią
opuszczoną ku ziemi i opuścił przyłbicę. Zaczął mierzyć wzrokiem przeciwnika,
który znów zaczął swój taniec. Taniec, bo istotnie poruszał się w iście
taneczny sposób, lekko stąpając po ziemi. Jego tarcza była mniejsza niż ta,
którą wziął sobie Gregor, dzięki czemu lżejsza, zwłaszcza, że była zrobiona z
lekkiej stali. Młody Serpent nie ruszał się z miejsca, jedynie śledząc wzrokiem
Sandera Switflane’a, która znajdował się już tylko kilka stóp od niego. Lord
Boldhill zatrzymał się blisko Creyne’a, czekając na jego reakcję. Musi zaatakować pierwszy – podpowiedział
chłopakowi jakiś głos w jego głowie. I faktycznie, zaatakował pierwszy. Serpent
uskoczył w prawo, w miejsce, który upatrzył sobie już wcześniej, gdzie było
sucho, po czym ciął w łopatki rywala, który co prawda zdążył się obronić, ale przypłacił to chwilową utratą równowagi, wykorzystaną przez Creyne’a. Wyprowadził
serię szybkich ataków w nogi, po czym uderzył z góry i trafił w prawy bark
oponenta. Sander zaklął siarczyście, a jego palce rozluźniły nieco uścisk na
rękojeści miecza, niemal go wypuszczając. Serpent trafił w nadgarstek i broń
wylądowała na ziemi. Lord Boldhill opadł na jedno kolano i spuścił głowę, zaś
chłopak myślał, że jego przeciwnik właśnie się poddał. To był błąd. Swiftlane
rzucił tarczą w głowę Creyne’a, doskoczył do wypuszczonego z rąk miecza i ujął
go w obie dłonie, by następnie ciąć w bok rywala. Młody Serpent sparował cios,
a następnie natychmiastowo wyprowadził szybką kontrę w pierś oponenta. Bez
tarczy Sander zdołał jedynie zmienić nieco kierunek, w którym zmierzała klinga,
po czym ta trafiła w jego lewy bark. Chłopak uderzył w udo, potem w brzuch,
następnie w prawy łokieć, bok, a na koniec w plecy, czym przewrócił na ziemię
Swiftlane’a. Przycisnął lekko sztych do klatki piersiowej lorda Boldhill, a ten
odrzucił miecz na bok. W tej chwili nie liczyła się fala krzyków, która
wypełniła dziedziniec zamku, odbijająca się od grubych murów donośnym echem,
nie liczyły się przekleństwa rzucane przez zbrojnych, którzy właśnie przegrali
zakład, ani te, wypowiedziane przez samego Sandera. Creyne wygrał.
Jechali w
liczącej sobie dziesięć tysięcy konnych, pięć tysięcy pieszych i kilkaset wozów
z zaopatrzeniem kolumnie, a jeśli policzyć wszystkich Wolnych Wojowników, to
było ich o parę tysięcy więcej.
Od czasu
wygrania pojedynku w Boldhill Creyne zdobył powszechny szacunek, a Sander
Swiftlane nie odstępował go niemal na krok. Upierał się też, by wieczorami
ćwiczyli, na co młody Serpent chętnie przystawał. I jak dało się przewidzieć,
wyniki były różne.
Byli w drodze
od jakichś dwóch, czy trzech dni, a ich celem była siedziba rodu Cerrenów –
Hethnarrow. Po drodze dołączali do nich chorążowie z pobliskich wiosek,
przyprowadzając ze sobą od pięćdziesięciu, do nawet dwustu ludzi, jeśli nie
liczyć wszystkich, którzy poszli z własnej woli, a w bitwie zapewne zginą jako
pierwsi, lub zdezerterują jako pierwsi. Zdaniem większości dowódców, a nawet
zwykłych żołnierzy, lepiej było, żeby tacy delikwenci zginęli – lepszy martwy
dezerter, niż taki, który panoszy się na wolności.
Eileen została
w Boldhill, by rządzić zamkiem pod nieobecność ojca. Komuś, kto jej nie znał,
ta decyzja mogła wydać się co najmniej głupia, ale wszyscy, którzy mieli głos w
tej sprawie, ją znali. Nie była przykładną damą dworu, a raczej wojowniczką,
taką, jak te opiewane w pieśniach (niektórzy lubili dodawać, że
dziewicą-wojowniczką, ale to były zwykłe bajania, bo dziewicą nie była już od
dłuższego czasu, o czym Creyne dobrze wiedział).
Wężowy Trakt
ciągnął się przed nimi i wił, niczym zwierzę, któremu zawdzięczał swą nazwę,
zakręcając co chwila to w prawo, to w lewo. Daarn, jego synowie, a także Sander
zajęli sobie miejsce w samym środku tej ludzkiej rzeki. Swiftlane oczywiście
jechał obok Creyne’a, co teraz nikogo już nie dziwiło, a sam zainteresowany
zaczynał się przyzwyczajać, czy nawet cieszyć z jego obecności, był bowiem
interesującym rozmówcą.
Może i znajdowali
się w samym środku armii, ale zachowywali środki ostrożności. Najlepszym tego
przykładem był lord Boldhill, mający na sobie lekką zbroję łuskową, która w
bitwie co prawda na niewiele się zdawała (i z tego względu podczas prawdziwej
walki ubierał łuskowo-płytową, będącą znacznie lepszą ochroną), ale była w
stanie złagodzić wraże ciosy. Dosiadał pewnie stąpającego po nawet
najtrudniejszym terenie siwka, którego nazwał Zjawą, ze względu na to właśnie,
że potrafił się prawie bez problemu przedrzeć przez większość przeszkód. Młody
Serpent nie potrafił pojąć sensu nazywania konia, zwłaszcza, jeśli wyruszało się na
wojnę.
- Zapowiada się
ładny dzień – orzekł Sander, widząc smugi światłą przebijające się przez
gęstwinę iglaków gęsto porastających okolicę.
- Jak wszystkie
poprzednie – odpowiedział Creyne beznamiętnie.
- Ale coś
czuję, że ten będzie o wiele cieplejszy, niż wszystkie poprzednie.
- Nie nam o tym
decydować – stwierdził.
- Masz rację. –
Parsknął. – A w sumie, to czemu nie możemy decydować o pogodzie?
Chłopak
zamyślił się przez chwilę nad odpowiedzią.
- Pewnie
dlatego, że wybralibyśmy niekończące się lato.
- Ach, to
byłoby coś pięknego. – Westchnął. – Lato trwające w nieskończoność, bez
konieczności zbierania jedzenia na zimę… - Przerwał na chwilę i popatrzył się w
dal. – Ale z drugiej strony wtedy kobiety nie przychodziłyby do naszych
wielkich, ciepłych zamków by się z nami ogrzać, jeśli wiesz, co mam na myśli. –
By podkreślić znaczenie swych słów spojrzał wymownie na Serpenta.
- Myślę, że
wiem, co masz na myśli. – Parsknął śmiechem. – A twoja córka nie ma nic
przeciwko?
- A ty znowu o
niej? – Swiftlane zrobił minę męczennika. – Bądźmy ze sobą szczerzy –
jakkolwiek duży temperament by miała, to ja jestem tam lordem i na razie nie
wybieram się na tamten świat, więc nie ma nic do gadania.
- Ha, a więc tu
chodzi o władzę?
- Creyne,
wysłuchaj mnie. – Przybliżył nieco głowę do swojego rozmówcy. – To zawsze
chodzi o władzę. – Chłopak uniósł pytająco brwi. Sander westchnął. – Na tym
świecie są trzy podstawowe rzeczy, do których dąży każdy mężczyzna.
- A te rzeczy
to?...
- Pieniądze,
władza i kobiety – odrzekł wzruszając ramionami.
- W tej
kolejności? – dopytywał się.
- A ty myślałeś,
że w jakiej? – Prychnął. – Młodziaki nic nie wiedzą. – Pokręcił głową ze
zrezygnowaniem. – Patrz: masz pieniądze, to władza przyjdzie do ciebie, jak
wierny pies do swojego pana. Masz władzę, a nie odgonisz się od kobiet, a także
innych zdradzieckich kurew.
- Widzę, że
masz w tym względzie sporą wiedzę.
Swiftlane żachnął
się.
- Ja – nie.
Twój ojciec – tak.
Zostawił Creyne’a
sam na sam z tym stwierdzeniem i zmusił Zjawę do zwiększenia tempa.
Doczekałam się. Hura. Z radości łupsnę w klawiaturę. *łups*
OdpowiedzUsuńI mam dedyka! Hura! :D
Jak już wiesz, albo i nie, rozdział świetny, dłuuuuuuuuuugo wyczekiwany.. ostatnie stwierdzenie Sandera (który MNIE zawdzięcza imię) mnie zabiło.. pozytywnie. Mordobicia nie było, nie wiem, czy to dobrze czy źle.. źleee!
Haniebnie krótki komentarz, ale wszystko inne już powiedziałam, komentuję dla zasady (pozwolenie na łupsnięcie).
~RR
Radujmy się. xd
UsuńNo, trudno by było, żebym nie dał, prawda? xD
Ta, wiem ;d Niestety, długo trza było czekać, ale wszyscy wiemy, jak to bywa z tym wszystkim, jak się zwali na człowieka ;-; A czy ja tobie co ujmuję, jeśli chodzi o zasługi? xD Gdyby nie ty, to w ogóle by jeszcze tej notki pewnie nie było xd A tak - jest ;d Hehe... Mordobicia jeszcze długo nie będzie... a przynajmniej nie planuję xd
A tam, grunt, że jest :>
Alleluja!
UsuńPrawda to.
No wiemy, wiemy xd Nie, wcale. Domyślam się :D Mordobicia są zawsze fajne.. zwłaszcza, jak Ty je opisujesz :D
Ano.
~RR