ROZDZIAŁ II
Sarge przechadzał
się wolnym krokiem wśród tlących się pozostałości po splądrowanej wiosce. Jego
długi ogon zamiatał ziemię, wzburzając tumany drażniącego oczy kurzu. W prawej
ręce wciąż trzymał ociekający krwią mieszkańców miecz z czarnej stali. Konie
jego i jego żołnierzy pasły się na pobliskiej łące, nie zwracając uwagi na odór
spalonych ciał i kłęby dymu unoszące się leniwie ku niebiosom. Skórzaną
rękawicą, wzmacnianą na grzbiecie czarnymi łuskami, starł ze lśniącego bladym
blaskiem ostrza krew. Niewątpliwą zaletą gęstych lasów, otaczających Cathair
Oir, było to, że po napaści na kogokolwiek, można było zniknąć wśród grubych
konarów drzew, tak szybko, jak się pojawiło. Drugą były niewielkie wioski,
ukryte w głębi głuszy, takie jak ta, która właśnie się dopalała. Dom starszego
wioski zaczęły już powoli lizać czerwone, pomarańczowe i żółte płomienie. Dach
kryty strzechą zapadł się właśnie do środka budynku. Zanim go podpalono, parter
zbudowany był z czerwonych cegieł, a wyższe piętra z dębowych desek.
Suanie ograbili
domy i małą świątynię zbudowaną z białego kamienia, ze wszystkiego co się dało,
kto chciał, ten gwałcił kobiety, a pozostali zajmowali się paleniem ciał.
Wszystkie warte uwagi przedmioty rzucono na wielką kupę pośrodku dziedzińca.
Podszedł do niej i podniósł złoty kielich, wysadzany rubinami. Większość
przedmiotów, posiadających jakąś większą wartość pochodziła ze świątyni.
Zadziwiające było, że w takiej niewielkiej wioseczce, można było znaleźć tak
dużo warte rzeczy. Sztychem zakrzywionego sztyletu zaczął wydłubywać czerwone
kamienie, którym nadano kształt zdeformowanych twarzy. Twarzy Boga ludzi,
pozbawionego imienia, posiadającego milion oblicz. Suanie nie wierzyli w
żadnego boga, czy bogów, co nie przeszkadzało niektórym z nich w praktykowaniu
magii. Wrzucił kamienie do skórzanej sakiewki wiszącej przy pasie.
Nagle zza
pobliskiej ściany wyskoczył wieśniak z widłami i spróbował nimi dźgnąć Sarge'a.
Ten wyminął z gracją cios, po czym wykonał szybkie cięcie. Mężczyzna rzucił
niedoszłe narzędzie mordu i załapał się za krwawiącą twarz, którą przecięło
czarne ostrze. Opadł na kolana brocząc krwią na wszystkie strony, a piasek pod
nim zabarwił się na szkarłatny kolor. Wykrzykiwał liczne przekleństwa, do momentu, w
którym suanin go uciszył, wbijając sztych miecza w jego kark, widoczny pod
cienką warstwą bladej skóry. Ciało opadło bezwładnie na ziemię, wzbijając
obłoki brązowego pyłu. Przyklęknął, by przeszukać staruszka, ale nie znalazł
nic wartego uwagi.
Podniósł się z
klęczek i przy koniach dostrzegł Qersa, suanina o głowie wilka i czarnym
futrze. Suanie dzielili się na dwa główne typy, które nazywali po prostu psami
i kotami. Te grupy dzieliły się na kolejne, a wszystko zależało od tego, jaką
głowę miał dany osobnik. Dla przykładu, na Sarge'a mogli mówić czarna pantera,
zamiast zwyczajowo Suanin.
- Cholernicy
muszą być bardzo pobożni – zadrwił wilk, wskazując zakończonym ostrym pazurem
palcem stertę przedmiotów pośrodku dziedzińca. – A to tylko mała wioska! Ha!
Pomyśl, ile byśmy tego zebrali, gdybyśmy ograbili jakieś miasto! – W brązowych
oczach Qersa dało się dostrzec mały błysk chciwości.
- Wolę sobie
tego nie wyobrażać, bo gdy w końcu zdobędziemy stolicę, przekonamy się o tym na
własne oczy, przyjacielu.
Wilk żachnął
się.
- Ale kiedy to
się stanie, Sarge? Przekroczyliśmy granicę ponad miesiąc temu, a dotąd
zabiliśmy jedynie jakieś paniątko, jego ludzi i tych wieśniaków. – Ruchem ręki
wskazał zgliszcza. – Jest nas setka. I nieważne jakbyśmy tego chcieli, nie
rozmnożymy się, a ludzie nas zabiją.
- Wysłuchaj
mnie. – Sarge przemawiał z niewzruszoną miną. – To paniątko, było jednym z
trzech synów Stamara Wenda. Wiesz kim on jest?
Qers zawahał
się i po chwili pokręcił przecząco głową.
- Stamar Wend
jest jednym z najbardziej wpływowych faernów
– Suanie określali tym mianem gatunek ludzki – jacy żyją, a także bliskim
przyjacielem króla. Sam nie może wypowiedzieć nam wojny, ale może to
zasugerować królowi. A co mogłoby rozwścieczyć bardziej, niż śmierć syna? A
potem żony, córek i kolejnego syna? Faernowie
są niezwykle przewrażliwieni na tym punkcie. Nim się obejrzymy, popełnią jakiś błąd.
- Wszystko
ładnie, ale jak jego córki, żona i syn mają zginąć? Pewnie są razem z nim w
Cathair Oir.
Sarge parsknął
śmiechem.
- Nie, nie ma
tam ich. Siedzą sobie za grubymi na kilka jardów murami Bearc Balla.
- To jak mamy
ich zabić?
- Nie my, drogi
Qersie, nie my. – Widząc zdziwienie na twarzy przyjaciela, ciągnął swoją
wypowiedź dalej. – Jak myślisz, co teraz zrobimy? – Odpowiedziało mu milczenie.
– Powiem ci, co zrobimy. Mamy niecały miesiąc, żeby dotrzeć do Lenna Rekina. –
Qers uniósł pytająco brwi. – Tam Kira przekroczy granicę z osiemdziesięcioma
tysiącami żołnierzy, konnicy, zbrojnych, włóczników, kuszników, łuczników i
całego tego tałatajstwa. Zdobędzie zamek prawie bez walki. A gdy pozostali
lordowie z zachodu zbiorą chorągwie, by na nią ruszyć, przez pozostałe
przełęcze przejdą Rother i Stavros, ze stoma tysiącami ludzi każdy. Potem
pójdzie z górki.
- To mamy aż
tyle wojsk? – zapytał zdziwiony wilk.
- Pokój jest
korzystny tak długo, jak armia nie rozrośnie się do olbrzymich rozmiarów –
zadrwił Sarge. – I pokój właśnie przestał być opłacalny. Pozostaje nam mieć
nadzieję, że faernowie zachowają się
tak, jak tego chcemy. – Dom starszego wioski całkowicie ogarnęły już gorące
płomienie, buchające co chwila coraz wyżej ku niebu, niczym macki krakena
wyskakującego z wody, by pochłonąć bezbronny statek. Kot wskazał płonący
budynek. – Widzisz to, mój przyjacielu? – Qers skinął głową. – To samo spotka
stolicę. – obaj zaśmiali się serdecznie, jakby był to najlepszy dowcip, jaki w
życiu słyszeli. Widząc, jak wysoko unoszą się kolumny siwego dymu, Sarge zaczął
wykrzykiwać rozkazy. – Kończcie już z tymi dziewkami, bierzcie sobie, co
chcecie i wsiadajcie na konie! Przed nami cholernie długa droga, a nie chcę,
żeby konie padły nam w połowie drogi, gdy będziemy ścigani przez faernów! Ruchy! – Dosiadł swego czarnego
jak węgiel rumaka, u którego sidła wisiał olbrzymi czarny łuk i kołczan pełen
strzał. Stanął w strzemionach i wydarł się na cały głos: - Każdy, który będzie
się ociągał skończy ze strzałą we łbie! – Jako, iż Suanin słynął ze swej
celności i zręczności w posługiwaniu się łukiem, a także gwałtowności, wszyscy
pospiesznie wykonali rozkazy i po chwili setka jeźdźców była gotowa do drogi.
Trzeba mu było
przyznać, że cieszył się niezwykłym posłuchem wśród swoich podkomendnych. Może
było to spowodowane tym, że kiedyś, gdy był o wiele młodszy, dostał zadanie
stłumienia powstania. Wszystkich, którzy zdezerterowali, osobiście ściął, a
każdego z buntowników powieszono, na jego rozkaz, liderów uprzednio odzierając
z futra i skóry. Podczas walk z okrutnymi harnami każdemu swojemu żołnierzowi,
który próbował uciec z pola bitwy strzelał w plecy ze swojego wielkiego łuku,
który otrzymał od samego Zhara Kejrena.
Harnowie byli najokrutniejszymi wojownikami Vandenii, zamieszkującymi rozległe
pasma Gór Obeira, który miał być pierwszym z lhoarów – wodzów niezliczonych górskich klanów – oraz tym, który
wypełnił strome zbocza i głębokie kaniony swoim ludem. Harnowie osiągali od
pięciu do dziewięciu stóp wzrostu, a skórę, najczęściej mającą kolor jednego z
odcieni brązu, zieleni, lub szarego, mieli równie twardą, co skały, na których
przyszło im żyć.
Jechali
wąskimi, wydeptanymi przez leśną zwierzynę, ścieżkami, starając się unikać
szerokich traktów i dróg. Musieli jechać stępa, by konie nie skręciły, lub
złamały sobie nogi na zdradliwym terenie. Choć oddalili się od Krwawego Traktu
kilkadziesiąt mil na zachód, Sarge wolał nie ryzykować. Letnie niebo zaczęły
przesłaniać ciemnoszare chmury, ciągnące ze wschodu. Liśćmi szeleścił ten sam
wiatr, który przywiódł nad nich obłoki. Zanim nastał zmierzch, z nieba spadały
niewielkie krople deszczu. Zanim wstało słońce, rozpętała się prawdziwa ulewa. Żołnierze
przeklinali głośno pogodę. Dowódca zarządził postój w dębowym gaju, w którym
liście drzew dawały im jako taką ochronę przed deszczem. Krople wielkie jak
kamienie bębniły głucho o zielono-brązowy baldachim na ich głowami. Sarge usilnie próbował rozpalić ogień, ale jego wysiłki spełzły na niczym i rzucił z
wściekłością gałęzie w pobliskie krzaki.
Na otaczających
obóz drzewach pojawiały się już pierwsze oznaki nadchodzącej jesieni. Wiele
gałęzi było pozbawionych liści, a na innych przybierały brązowawą, lub
pomarańczową barwę. Suanin wyjął z juku przytroczonego do siodła swój ciemno
szary płaszcz i rozwinął go pomiędzy dwoma dębami, tworząc pewną osłonę.
Zmieścił się pod tym dachem wraz z koniem, choć ledwo mu się to udało.
Pozostali zdążyli wpaść na ten sam pomysł i po chwili po całym obozie dało się
przejść bez wychodzenia na deszcz. Poszukał jakiegoś jedzenia i gdy już je
wyjął, stwierdził niechętnie, że wkrótce skończą im się zapasy, nawet jeśli
weźmie się pod uwagę wszystko, co zdołali zabrać z wioski.
- Qers! –
zawołał do przyjaciela, obozującego nieco dalej. Wilk podszedł bliżej, i Sarge dopiero wtedy kontynuował, starając się mówić na tyle cicho, by nikt go nie
usłyszał, i na tyle głośno, by przegadać ulewę. – Wyślij kogoś na polowanie, za
niedługo skończy nam się jedzenie.
- Czy ty
widzisz, co tu się dzieje? – zapytał retorycznie. – Przy takiej pogodzie nie
mamy najmniejszych szans na upolowanie czegokolwiek.
- Zrobisz to
ty, czy mam to zrobić ja?
Qers odsłonił
białe kły i wykrzywił usta w gniewnym grymasie.
- Wezmę kilku
chłopaków – bąknął, po czym odszedł w stronę swojego schronu.
Gdy wilk się
oddalił, Sarge usiadł na mokrej ziemi, wspierając się plecami o konar drzewa.
Wyjął z pochwy swój miecz, który nazwał Katownikiem. Ojciec zawsze powtarzał
mu, że dobry oręż powinien mieć nazwę. To samo powiedział mu Zhar kiedy wręczał mu miecz z czarnej
stali, który trzymał teraz przed sobą. Wśród licznych klejnotów znalazł swoją
starą osełkę i począł ostrzyć oręż. Dźwięk osełki trącej o głownię Katownika
wydał mu się piękną pieśnią, śpiewaną przez zimny kamień i jeszcze zimniejszą
stal. Kiedy skończył, po ostrzu wystarczyło lekko przejechać palcem, by się
skaleczyć. Schował miecz z powrotem do pochwy i oparł go o pień drugiego
drzewa. Żuł wąski pasek suszonej wołowiny, w oczekiwaniu na powrót łowców.
Mięso było nieznośnie twarde, ale po jakimś czasie żucia miękło na tyle, że
dało się je bez problemu pogryźć. Poza tym, Sarge musiał jeść już o wiele
gorsze rzeczy, niż suszona wołowina.
Qers i dwaj
łowcy wrócili wraz z pierwszym brzaskiem (a przynajmniej wydawało się, że to
był pierwszy brzask). Wilk podtrzymywał innego Suanina o głowie wilka, który
trzymał się za wyraźnie krwawiącą nogę, a trzeci z nich, tym razem o głowie
tygrysa, niósł kilka gęsi i królików.
Sarge wstał i
podszedł do Qersa oraz rannego.
- Co się stało?
– spytał, przejmując kuśtykającego wojownika.
- A co się
mogło stać? – warknął w odpowiedzi wilk. – Upolowaliśmy kilka ptaków i
królików, kiedy natrafiliśmy na cholerną maciorę! Żebyś ją zobaczył! Bydlę było
prawie tak wielkie jak kuc! Ja i Storg zdołaliśmy uskoczyć na boki, ale Lars
nie miał tyle szczęścia. – Wskazał głową na rannego. – Ma rozorane całe udo,
możliwe, że kości są pogruchotane. – Spochmurniał i splunął. – Naszpikowaliśmy
kurwę strzałami, ale nie wiem, czy zdechła.
- Nieważne,
zawołaj kogoś, żeby to opatrzył.
Wilk skinął
głową i oddalił się w stronę obozu. Dowódca kazał Strogowi zanieść zwierzęta do
kwatermistrza, a sam oparł rannego o pień wielkiego dębu i dał mu się napić ze
swojego bukłaka. Ranę opatrzył Thorn, łucznik, który kiedyś zajmował się
lecznictwem, o kociej głowie, czarnym futrze (jak wszyscy w kompanii Sarge'a) i
lśniących na złoto oczach. Przemył krwawiącą ranę wodą, obłożył ją ziołami,
które zawsze miał przy sobie, a na koniec obwiązał kawałkiem materiału. Kiedy
skończył, podszedł do dowódcy.
- Kilka kości
jest pogruchotanych. Zrobiłem, co w mojej mocy, ale nie wiem, czy nie wda się
zakażenie. Nie mam przy sobie potrzebnych rzeczy. Jedyne, co mogłem zrobić, już
zrobiłem.
Poklepał Thorna
po ramieniu i pozwolił mu odejść do swojego schronu.
Wyjechali kilka
godzin później, z trudem wsadzając Larsa na wierzchowca. Wojownik przeklinał
ich, płonącą żywym ogniem nogę i deszcz, ale siedział na koniu, i jechał przed
siebie, wraz ze wszystkimi. Opuścili już Królewskie Lenno, ale widmo pościgu
wciąż nad nimi wisiało. Mimo, że ranny spowalniał ich marsz, nie zostawili go,
nawet wtedy, kiedy zaczęła go dręczyć gorączka i praktycznie nie mógł utrzymać
się w siodle. Kiedy spadł na ziemię, po raz setny, nie potrafił już wstać i
jedyne, co mogli dla niego zrobić, to skrócić ego cierpienia.
Nie mieli możliwości pochowania go tak, jak
przystało wojownikowi, dlatego musieli po prostu wykopać mu grób pod jednym z
dębów. Do grobu złożyli go w zbroi, wraz ze wszystkimi kosztownościami i całym
jego dobytkiem. W normalnej sytuacji, powinien wypłynąć w morze, albo chociaż
na jezioro, lub rzekę i spłonąć, ale nie mieli ani jeziora, ani rzeki, ani
morza, ani łodzi, ani ognia. Zakopali go pod starą brzozą, na której Thorn wydrapał
sztyletem imię Larsa w ich języku. Pożegnali druha i musieli jechać dalej.
Przez pewien czas mieli dodatkowego konia, ale jeden z wierzchowców potknął się
na śliskim gruncie i złamał nogę. Zabili zwierzę i rozdzielili mięso między
siebie.
Z każdym
kolejnym dniem, deszcz się nasilał, a drogi stawały się coraz mniej przejezdne.
Wszędzie woda spływała strumieniami, a kompania jechała w całkowicie
przemoczonych płaszczach, zmierzając na zachód. Zapasy jedzenia kurczyły się w
zastraszającym tempie, a żołnierze nie natknęli się na żadną wieś, którą
mogliby splądrować. Natrafili tylko na samotnego rycerza z giermkiem, który
kierował się ku stolicy, ale nie miał przy sobie nawet mieszka złotych denarów.
Jedyną przydatną rzeczą były konie. Obładowali je jukami, by nieco odciążyć
swoje wierzchowce.
Jednak los się
do nich uśmiechnął i pewnego dnia natrafili na niewielką gospodę, stojącą przy
trakcie. Parter zbudowano z kamiennym cegieł, a dwa pozostałe piętra z
sosnowych desek, zaś dach kryto strzechą. Podczas przedzierania się przez las,
nie zauważyli, że drzewa zmieniły się z liściastych w iglaste, ze znaczną
przewagą sosen. Sarge wraz z kilkunastoma ludźmi wszedł do budynku, ściskając w
prawej dłoni Katownika.
Kopnął
drewniane drzwi tak mocno, że omal nie wypadły ze starych zawiasów. W twarz
uderzyła go nagłą fala ciepła, która zdekoncentrowała go tylko na chwilę.
Przekroczył próg, wpuszczając towarzyszy do środka. Spostrzegł pod ścianą
kilkunastu najemników, ubranych w skórzane kaftany, zwykłe spodnie, z utwardzaną
skórą w kilku miejscach i proste, żołnierskie buty. Faernowie sięgnęli po broń, podobnie jak oberżysta, który w rękach miał
kuszę, wydobytą spod lady, ale nim zdąży choćby dotknąć spustu, jego łysą głowę
z kilkoma podbródkami przebiła czarna strzała Thorna, powalając go na ziemię.
Sarge ciął w kierunku nadbiegającego najemnika, przecinając ciało, od obojczyka
aż po biodro. Z ust i z rany faerna poleciała
krew, a on sam padł bez życia na ziemię. Drugiemu, biegnącemu w jego stronę z
buzdyganem, Sarge przeciął głowę, niemalże na pół, a posoka poleciała we
wszystkich kierunkach. Kolejnych dwóch leżało już na podłodze, wykrwawiając się
po strzałach oddanych przez Suan. Potem dowódca rozciął brzuch, z którego
wylały się na podłogę trzewia, młodemu mężczyźnie, mającemu nie więcej, niż
dwadzieścia pięć lat. Jeden spróbował zajść Suanina od tyłu, ale został
pozbawiony głowy, jednym szybkim cięciem czarnego miecza. Następnego przebił na
wylot, przechodząc głownią przez większość organów i kręgosłup. Wyszarpnął
miecz, rozcinając najemnika niemal na pół. Odwrócił się ponownie, by zadać cios
ostatniemu z faernów, ale ten zdołał
osłonić się mieczem. Rozległ się donośny szczęk stali i poleciało kilka
niegroźnych iskierek. Stal oddaliła się od siebie i ponownie zetknęła ze sobą.
Rozpoczął się zabójczy taniec, który zakończył się równie szybko, jak się
zaczął, gdy Sarge przeciął swoim orężem bok najemnika, rozdzierając kaftan,
kolczugę, ciało i kości. Ranny złapał się za bok, wypuszczając z rąk broń, a
Suanin dokonał dzieła, łapiąc go za brązowe włosy i podcinając gardło. W
międzyczasie ludzie Sarge'a rozprawili się z resztą gości karczmy. Jeden z
najemników został dosłownie przybity strzałą do ściany, a jego zimne dłonie
zacisnęły się na pocisku, jakby chciały go wyrwać. Kilku z ludzi Suanina
zbiegło już do piwnicy, w poszukiwaniu jedzenia, zaś sam dowódca poszedł na
górę, po trzeszczących drewnianych schodach. Przeszukał po kolei każdy pokój, w
poszukiwaniu jakichś innych gości. I natknął się na nich w ostatnim z
pomieszczeń, skrytym za grubymi drzwiami z dębiny. Gdy je otworzył, w jego
kierunku pomknął bełt wystrzelony w kuszy, który odbił się z brzękiem od jego
napierśnika. Kot doskoczył do wystraszonej kobiety, ściskającej broń w
drobnych, białych jak mleko dłoniach i wbił jej miecz między piersi. Czerwona
suknia, w którą była ubrana, pociemniała w miejscu, gdzie ostrze wbiło się w
ciało.
Po oczyszczeniu
zabitych i ograbieniu karczmy ze wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość,
albo było jadalne, cały zastęp posilił się ciepłym jedzeniem, którego nie
widzieli na oczy od bardzo dawna, popijając je ale i winem. I po raz pierwszy od tygodnia, spędzili noc w cieple
oraz zdołali wysuszyć przemoczone ubrania. Nie starczyło miejsca dla
wszystkich, dlatego kilkunastu wojowników zadowoliło się miejscami w stajni.
Jednak większość koni była zmuszona stać na deszczu, wraz z wartownikami.
Sarge zjadł
kawałek pieczonej na rożnie świni z ziemniakami i folą, popijając kwaśnym
winem. Zarządził zmianę wart i wyszedł na dwór. Ciałami faernów nie musieli się przejmować, bo wystarczy zostawić choć
trochę mięsa, a zwierzęta, żyjące w lesie od razu je znajdą.
Przeszedł go
dreszcz zimna, gdy znalazł się na świeżym powietrzu. Wielkie krople wody
bębniły o jego zbroję i spadały na jego twarz i oczy. Prychnął pogardliwie i
podszedł do najbliższego wartownika, pozwalając mu wejść do gospody, by się
ogrzać. Poklepał swojego karego konia po grzbiecie i dał mu wyniesione z
budynku jabłko. Wierzchowiec zjadł łapczywie owoc, nim suanin zdołał mrugnąć. Naciesz się tym jabłkiem, bo za niedługo
lato się skończy. Ta myśl nieco go przygnębiała. Właściwie, to lato miało
się już ku końcowi. Zostało niecałe siedem miesięcy, nim nadejdzie długa
jesień, a po niej zima.
Z gospody
dochodziły dźwięki pieśni, śpiewanej przez nieco już spitych ludzi Sarge'a. To
chyba była Ciepła Emily, ale nie mógł
tego dokładnie stwierdzić, gdyż głosy wojowników zlewały się w jeden,
niezrozumiały bełkot. Wsparł się plecami o pobliskie drzewo i wpatrywał w
rozgwieżdżone niebo, na którym wisiały dwa księżyce, będące swoimi lustrzanymi
odbiciami, bliźniakami, kopiami. Kiedy oba będą w pełni, powinni złączyć swoje
siły z wojskami Kiry. Nie wiedział, jak dużymi siłami dysponowało dwunastu
lordów, ale już na starcie stracą niemal jedną czwartą sił, co powinno ich
nieco osłabić. Poza tym, faernowie byli
pyszni i ponad wszystko łaknęli sławy i chwały, a do tego, łatwo ulegali złotu.
Pamiętał, że
kiedyś wpadł w ręce pewnego handlarza niewolników. Kiedy opowiedział mu
historię o złotym skarbcu Zhara,
kupiec od razu uwolnił go z łańcuchów. I następnego dnia już nie żył.
Wystarczyło opowiedzieć odpowiednią bajeczkę i stał się wolny.
Jednak
przekupienie naiwnego handlarza niewolników różniło się znacząco od
przekupienia potężnego lorda, czy dowódcy, mającego ziemie i wojska. Co nie znaczy, że jest to niewykonalne – pomyślał suanin, uśmiechając się pod nosem.
Reszta nocy
minęła mu na wypatrywaniu wrogów, czy kogoś, kto mógłby ich spostrzec, i spaniu
w wygodnym łóżku znajdującym się w gospodzie. Miękkie pościel i materac były
miłą odmianą od twardej leśnej ziemi.
Jednak wraz z
pierwszym brzaskiem ponownie wyruszyli w pełną trudów podróż. Qers i kilku jego
ludzi załadowało jedzenie na konie, a te, których nie potrzebowali zabili, by
zapasów starczyło im na dłużej. Potem, puścili gospodę z dymem, co było możliwe
tylko, jeśli podpalić ją od środka. Jednocześnie oczy łzawiły im od dymu, ale
ciepło bijące od ognia było zbyt przyjemne, by chcieć się od niego oddalać.
Mimo to, oddział pojechał dalej przed siebie, zostawiając za sobą ruiny. Sarge miał nadzieję, że znaleźli się już w Lennie Kałamarnicy, znajdującym się
pomiędzy Lennem Królewskim, a Lennem Rekina. To by znaczyło, że do celu zostały
im najwyżej dwa tygodnie drogi.
Jeśli jakiś bóg
rzeczywiście istniał, to z całą pewnością nie chciał, żeby dotarli na miejsce
zbyt szybko. Deszcz z każdym dniem wydawał się przybierać na sile, zamiast
słabnąć. Droga przypominała jeden wielki strumień. Pewnego dnia dotarli do
brodu, który z pewnością znajdował się na rzece Armyda, bowiem Abhain już dawno
minęli. Znaczyło to, ze są gdzieś w połowie drogi. Jedyny problem był w tym, że
woda wezbrała i bród był nieprzejezdny. Jeden z żołnierzy spróbował sforsować
rzekę, przypłacił to jednak życiem swojego wierzchowca, którego porwał nurt, a
wraz z nim wszystkie łupy właściciela.
Kolejne dni
przyniosły kolejne straty. Jedno ze zwierząt potknęło się na śliskim kamieniu i
wpadło do płynącej obok rzeki, wraz z jeźdźcem. W nocy wilki zabiły kilka
kolejnych koni i rozrzuciły dookoła zawartość juków. Gdy w końcu dojechali do
mostu, którym mogliby się przeprawić na drugą stronę, pilnowało go około
sześćdziesięciu zbrojnych. Podczas walki zginęło dwóch Suan, a pięciu zostało
ciężko rannych. Thorn opatrzył ich rany, ale trzech z nich umarło w ciągu
następnych dni.
Zanim znaleźli
się na ziemiach Wendów, stracili jeszcze siedmiu żołnierzy. Jednak koniec
końców, pomimo przeciwności losu, dotarli do Lenna Rekina, będąc już niemal u
celu. Sarge zarządził postój, na który jego ludzie przystali z niekrytą
radością. Większości z nich dokuczał irytujący katar, spowodowany nieustającym
deszczem. Jakby mało było samej wody, to w oddali zaczęły rozlegać się błyski i
uszu kompani dochodziły głośne grzmoty.
Wśród
wojowników panował ponury nastrój, a napięcie było niemal namacalne. Narzekał
każdy, wliczając w to dowódcę. Nikomu nie udało się rozpalić choćby
najmniejszego ognia, który dałby Suaninom odrobinę tak pożądanego ciepła.
Sarge wyciągnął
się pod swoimi mokrym płaszczem, jak to miał w zwyczaju i zaczął ostrzyć miecz.
Nawet przy takiej pogodzie, dźwięk ostrzenia miecza dodawał mu otuchy, jakby
był starym, dobrym przyjacielem.
Zastanawiał
się, czy Kira zdążyła już przejść przez przełęcz i zdobyć Bearc Balla. Jeśli
tak, to powinni się z nią spotkać w ciągu najbliższych dni, a jeśli nie… Wolał
się nad tym nawet nie zastanawiać. Myślał o tym, czy plan zadziała, i o tym,
czy wygrają.
I pogrążony w
tychże rozmyślaniach pogrążył się we śnie.
Śniło mu się,
że jest zamknięty w jakimś głębokim lochu, do którego nie docierało słońce.
Omszone ściany były wilgotne od wody, a przynajmniej myślał, że to była woda.
Jednak okazała się ciepłą krwią. Nie widział, skąd się brała, wyglądało na to,
że wypływa spomiędzy kamiennych cegieł. Spojrzał jednak w górę i zorientował
się, że cela jest bardzo wysoka, miała bowiem ponad sto stóp wysokości. Kiedy
jego buty zaczęły przemakać, spostrzegł, że w pomieszczeniu nie ma drzwi, ani
nawet okien, przez które ciecz mogłaby ujść na zewnątrz. Z niepokojem
stwierdził, że posoka sięga mu już do kostek. Odruchowo sięgnął po miecz, ale
go nie znalazł. W tej chwili pojął, że nie ma na sobie zbroi. Ubrany był w
stare wełniane łachmany, w wieloma rozdarciami. Początkowo pomyślał, że ubranie
rozdarło się samo, ale zmienił zdanie, kiedy materiał wokół rozdarć zmienił
barwę z zielonej na bordową zrozumiał, że jest inaczej. Krew ciekła mu między
palcami, spływała po jego piersi, brzuchu i nogach, napływała mu do oczu. Nawet
nie spostrzegł się, kiedy poziom cieczy podniósł się tak bardzo, że od sufitu
dzieliło go tylko kilka stóp. Nie minęła chwila, a usta również wypełnił mu
metaliczny smak posoki. Nie, nie, proszę
– myślał, kiedy zaczynało mu brakować powietrza, ale nie mógł wydobyć z
siebie najmniejszego dźwięku. Proszę,
pomocy. Nikt mu nie pomógł i utonął w krwi.
Obudził się
zlany zimnym potem o przetarł przekrwione oczy, by nieco się rozbudzić.
Pochylał się nad nim Qers, gestykulując żywo i wskazując zachód. Sarge podniósł
się do pozycji siedzącej, wciąż mając przed oczami krwawą celę, i zapytał:
- Co jest?
Wilk wyglądał
na wystraszonego i zdezorientowanego.
- Zachód…
Konie… - zaczął bełkotać bez sensu.
- Dobra, pokaż
mi o co chodzi i się uspokój – odparł zaspany kot.
Podniósł
Katownika i podążył za przyjacielem. Qers zaprowadził go do jednego z
wartowników, który ustawiony był przy wyjściu na pobliskie pola. Pies wskazał
dłonią przed siebie. W ciemności nie było nic widać, ale pojedyncza błyskawica
rozjaśniła noc na tyle, że przez jedno uderzenie serca dało się dostrzec, o co
chodziło wartownikowi.
Z zachodu
ciągnęły w ich stronę jakieś dwa tysiące jeźdźców. Ktoś, kto miał gorszy wzrok
nie dostrzegłby chorągwi, Sarge jednak słynął ze swojej zdolności widzenia w
ciemnościach.
Na chorągwi
niesionej przez konnego rycerza zakutego w białą zbroję widniał czerwony rekin
na śnieżnobiałym tle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz