Spis bohaterów, rodów, Rodzin i innych takich drobnostek już w drodze. Z czasem u mnie krucho, ale przy odrobinie cierpliwości z waszej strony i chęci z mojej, przed końcem roku powinno się już pojawić cuś nie cuś ;)

czwartek, 13 lutego 2014

BITWA POD DELLACROINE



BITWA POD DELLACROINE

Zapowiadał się chłodny dzień. Mgła spowijała szczelnie pole przed nimi, tak, że nie dało się zobaczyć nic, co było dalej, niż sto stóp. Podczas starcia na taką skalę, było to zarówno pomyślne, jak i niepomyślne.
Namiot Tenhelma Pogromcy był usytuowany na wzgórzu górującym nad polem nieopodal Dellacroine, na którym roiło się od wszelakiego żołdactwa – od ciężkiej piechoty z Wężowego Lenna, po lekką kawalerię z okolic Ilmenu. Niezliczone chorągwie furkotały na wietrze, jakby również czekały na bitwę i nie mogły się jej doczekać. Długie, równe szeregi namiotów i ognisk niknęły wśród ściany bieli. Obóz dopiero co budził się do życia, ale król wstawał z pierwszym brzaskiem, więc Devlan Serpent szedł do jego namiotu bez obaw, że go zbudzi.
Ów namiot był największy ze wszystkich w armii. Wysoki na jakieś dwadzieścia stóp, wykonany z solidnego czerwonego sukna przez najlepszych rzemieślników w Królestwie, długi na sto stóp, miał kształt prostokąta i mieścił co najmniej stu pięćdziesięciu ludzi.
Na straży stały dwóch członków Gwardii Królewskiej uzbrojonych w dwuręczne topory z czarnej stali. Najłatwiej można ich było rozpoznać po hełmach ozdobionych ptasimi skrzydłami z hartowanej czarnej stali i czerwono-białych płaszczach. Jeśli pamięć Devlana nie myliła, to ów słynną jednostkę powołał do życia Vylmarr Okrutny, a jej członków dobierano starannie spośród najznamienitszych rycerzy Królestwa, zaś liczba owych członków wynosiła trzynaście – po jednym dla każdej z Rodzin i trzynasty jako dowódca.
Gwardziści skłonili się, widząc Serpenta, a on odpowiedział im życzliwym skinieniem głowy, po czym uchylił poły namiotu i wszedł do środka. Wokół okrągłego stołu z rozłożonymi na nim mapami i figurami symbolizującymi układ sił zebrało się kilku ludzi, którzy o czymś rozprawiali. Devlan rozpoznał wśród nich Ivena Genta, Devy’ego Whitefire’a, Aelę Malerrin, a także dowódcę Gwardii, Egana Serpenta, swojego kuzyna.
- Kuzynie! – uradował się Egan. – Dobrze cię widzieć!
- Ciebie też – odparł z uśmiechem lord Naithair. – O czymże to tak rozprawiacie, moi przyjaciele?
- Ha! – zakrzyknął Iven. – Też chciałbym wiedzieć! – Popatrzył chytrze z ukosa na Aelę.
- Uważaj sobie, Gent – rzuciła oschle. – Bo ktoś mógłby ci uciąć drugą rękę. – Wyszczerzyła pożółkłe zęby w uśmiechu i popatrzyła na żelazną dłoń lorda Caislewall.
- Zamknąć się! – huknął milczący dotąd Tenhelm, którego Devlan nawet nie zauważył. Pomimo trudów wojny, wciąż budził respekt samą budową – miał niemal osiem stóp wzrostu, szeroką pierś, umięśnione ramiona, bujną kruczoczarną brodę, takie same opadające na ramiona włosy i ciemnobrązowe oczy. I to właśnie one były w tym człowieku najstraszniejsze – zimne i bezlitosne, obojętne. Poza tym, sam widok legendarnego już Tenhelma Pogromcy budził trwogę większą niż cokolwiek innego. Mówiło się, że samymi rękoma położył trupem więcej suan, niż niejeden za pomocą jakiejkolwiek broni. – Witaj, Devlanie – przywitał się. Podniósł do ust srebrny kielich. – Właśnie próbowaliśmy uradzić, gdzie powinniśmy wydać bitwę zharowi – wyjaśnił. – Masz może jakiś pomysł, jako królewski doradca?
- Oczywiście, Wasza Miłość. – Uśmiechnął się półgębkiem. – Myślę, że powinniśmy umocnić nasze pozycje tutaj i czekać na atak suańskiej armii – oznajmił, a widząc, że Gent chce zaprotestować, uniósł dłoń, by go uspokoić. – Jest ich wiele więcej, to fakt. Dlatego uważam, że są pewni zwycięstwa i będą po prostu przeć przed siebie. Wpuścimy ich między pospolite ruszenie, a w pobliskim lesie ukryjemy ciężką jazdę, ciężką piechotę i elitarnych łuczników, którzy zaatakują z prawej flanki i od tyłu.
- A co z lewą? – zaciekawił się Devy.
- Lewą zostawimy im wolną, by dać im możliwość ucieczki – wyjaśnił spokojnie Serpent.
- Jak to? – zapytała Dragonstone.
Na twarzy króla pojawił się uśmiech.
- Normalnie, Aelo – powiedział. – Po lewej będą mieli krótki wąwóz, później Dellacroine, a za nim kilka mil pól. Na samym końcu ocean – wyjaśnił.
- Przecież zdołają się przegrupować – zawył Iven.
- Nie zdołają – zapewnił król.

Wielka armia Imperium Suańskiego poruszała się powoli przed siebie, niczym szarobury, żywy ocean upstrzony licznymi chorągwiami. Prowadził ją sam Najwyższy Pan, Syn Światła, Wódz Zastępów, a w końcu Zhar Imperium. Dosiadał wielkiego czarnego rumaka i przyglądał się swoim żołnierzom, co jakiś czas kiwając z zadowoleniem głową.
Był wyższy od większości suan, a także silniejszy niż którykolwiek z nich. Miał osiem stóp wzrostu, prawdopodobnie nawet więcej, głowę wilka, nieskazitelnie czarne futro, a do tego był świetnym wodzem. Chociaż w nadchodzącej bitwie nie będzie musiał się zbytnio wykazywać, gdyż wojsk Imperium było co najmniej pięć razy więcej od mizernej armii faernów. Do tego wszystko to byli zaprawieni w wojnie weterani, którzy dobrze znali smak bitwy i którzy łaknęli krwi wrogów. Legion, którym dowodził Vessel był w tak dobrym nastroju, że nie zważając na długą drogę, która go czekała, zaczął śpiewać.

Bij, bij we wroga!
Nie ujdzie nam ni żywa noga!
Skruszym zbroje ich i hełmy,
Poznają oni smak gehenny!

Spłyną nasze ostrza krwią,
Zmiecie wroga nasz legion!
Nie zaznają wesela oni,
Gdy Imperium ich rozgromi!

Wrony jadły będą ich,
My wypijemy wina kielich!
Bij we wroga, chłopie, bij!
Nadziej wroga łeb na kij!

Wesoła pieśń wydobywająca się z kilku tysięcy gardeł niosła się echem pośród rozległych równin i podrywała coraz to kolejnych żołnierzy do śpiewu. Nawet generał przez chwilę podśpiewywał, ale przestał, gdy dojrzał nadjeżdżającego jeźdźca z wyszytym na piersi złotym sokołem – symbolem zhara.
- Najwyższy Pan cię wzywa, generale Vessel – oznajmił.
- Prowadź – odrzekł.
Jechali wąskimi ścieżkami utworzonymi między równymi kolumnami wojska, by po krótkiej chwili dotrzeć do orszaku Najwyższego Pana. Odziany w płytową zbroję z czarnej stali jechał na czele liczącego zaledwie kilka setek oddziału kawalerii.
- Twój skromny sługa Vessel jest na twoje rozkazy, Najwyższy Panie – orzekł generał, gdy zbliżył się do zhara.
- Ach! Generale, dobrze cię widzieć – rzekł władca wesołym tonem. – Nie ma to jak zapach przyszłego zwycięstwa, co? – zagadnął.
- Na chwałę Imperium! – oświadczył Vessel.
- Cieszę się, widząc twój zapał – pochwalił go Syn Światła. – Jak myślisz, czy odniesiemy to zwycięstwo?
- Z całą pewnością, o Wodzu Zastępów – potwierdził. – Zagniemy armię faernów, tak, jak wiatr gnie łany zboża – stwierdził.
- Cieszy mnie twój entuzjazm. – Wyszczerzył kły w uśmiechu, a blizna, która przechodziła obok pyska drgnęła nieznacznie. – Generale Vessel – zaczął – chciałbym cię o coś zapytać. – Zhar zlustrował dowódcę wzrokiem. – Czy przyjąłbyś niewątpliwy zaszczyt poprowadzenia pierwszych legionów do bitwy?
Generała zatkało.
- Oczywiście, że tak, Najwyższy Panie, Synu Słońca, Wodzu Zastępów, Potężny Zharze! – oznajmił. – Będę wielce zaszczycony mogąc poprowadzić chorągwie ku bitwie. – Gdyby to było możliwe, uklęknąłby przed swoim władcą. No, ale trudno było to zrobić, siedząc na koniu pośrodku ogromnej armii, prawda?
- Świetnie. – Zhar klasnął. – Gdy już zwyciężymy, nie ominą cię zaszczyty i nagrody, generale – zapewnił.
Jednak prowadzenie wojsk zhara ku bitwie było nagrodą samą w sobie, co Vessel dopowiedział już tylko w myślach.

Do walnej bitwy pod wsią Dellacroine doszło rankiem dnia dwudziestego siódmego lipca, roku Seasenthis, dwusetnego pierwszego cyklu od przybycia do Vandenii. Starły się tam armie Królestwa Aerdenu i Imperium Suańskiego pod wodzą króla Tenhelma Trzeciego Pogromcy i zhara Khernala Drugiego. Po stronie Królestwa walczyło około stu tysięcy żołnierzy, zaś po stronie Imperium liczba pięciokrotnie większa. Pierwszą linią wojsk Imperium dowodził generał Vessel, prowadząc dwieście tysięcy żołnierzy. Jego atak odpierał lord Devy Whitefire, który okopał się na polu w pobliżu Dellacroine.

Pierwszy dźwięk rogu usłyszeli przed świtem. Siąpił lekki deszczyk, mżawka wręcz, która jednak nieco ograniczała pole widzenia. Niemniej jednak, Devy nakazał swoim żołnierzom przygotować się do bitwy; łucznicy stanęli za umocnieniami wykonanymi z wetkniętych w ziemię zaostrzonych pni drzew, zresztą podobnie jak piechota. Z tym, że piechota leżała ukryta za wałami, by na komendę wstać i rzucić się w wir walki.
Tymczasem, pole bitwy zaczęło zachodzić mgłą, a z oddali przybliżały się dźwięki maszerującej hordy.
Oddech Whitefire’a zmieniał się w obłoczki pary w zimnym, porannym powietrzu, a przez mgłę dało się z każdą chwilę dostrzec coraz mniej. Krople deszczu bębniły o otwartą przyłbicę hełmu, zagłuszając inne dźwięki. Jednak, po chwili nerwowego wyczekiwania, do uszu lorda doszedł inny dźwięk, którego wcześniej nie było słychać. Tętent końskich kopyt.
- Łucznicy! – wrzasnął.
Żołnierze naciągnęli cięciwy i wypuścili strzały, które poszybowały w górę, szybko znikając w białej zasłonie mgły, a następnie spadły w dół dosięgając jeźdźców. Tego, że ich dosięgły, Devy był pewien. Skąd? Wyraźnie słyszał jęki i przekleństwa, a także agonalne rżenie koni. Jednak ów tętent wciąż się przybliżał.
- Jeszcze raz! – rozkazał.
Poleciała kolejna salwa, krzyki znów się rozległy, lecz tym razem tętent końskich kopyt umilkł.
Znów nastała chwila pełnej napięcia ciszy, po której wyraźnie dało się dosłyszeć nadchodzącą piechotę.
- Strzelać bez rozkazu! – zakomenderował.
Łucznicy bez chwili zwłoki zaczęli pruć strzałami w kierunku nadchodzących wrogów, zasypując i prawdziwym śmiercionośnym deszczem. Suanie zaczęli biec, a przynajmniej tak to brzmiało. Lord przygotował swoje topór i tarczę, po czym stanął w miejscu niczym posąg i czekał.
Nie trzeba było długo czekać, by spośród białych obłoków wyłoniło się suańskie ścierwo, które przypominało żywą falę, mającą zalać umocnienia królewskich wojsk. A do zalania tych umocnień Devy nie zamierzał zbyt prędko dopuścić.
- Piechota! – ryknął i opuścił przyłbicę hełmu, który był ozdobiony licznymi płomieniami i pająkami, skrzącymi się jasnym blaskiem. Zastanawiał się, czy wygląda choć w połowie tak przerażająco jak Tenhelm. A nawet jeśli nie, to wiedział, że postara się mu dorównać chociaż w zaciekłości podczas mordowania suan.
Strzały wciąż leciały w powietrzu ku wrogim hordom i wciąż trafiały, ale przyszła najwyższa pora na to, by Imperium poznało gorzki smak włóczni, toporów, mieczy, młotów, a także innych broni dzierżonych przez dzielnych wojowników królewskiej armii.
Armia suan wbiegła w umocnienia, nabijając biegnących na jej czele żołnierzy na ostre pale, ale nie zwracając na nich większej uwagi, zaczęła wdrapywać się w górę naprędce usypanego wału wymachując toporami, rzucając oszczepami i drąc się wniebogłosy. Owa wspinaczka nie była najłatwiejsza, bo wał miał dobre dziesięć stóp, a ciała martwych towarzyszy i ciskane w góry kamienie oraz włócznie skutecznie ją utrudniały. Do tego na samym jej szczycie czekał na suan mur tarcz, który z wielką zaciekłością siekał każdego, kto wszedł na górę.
 Żołnierze Imperium padali pod ciosami dzielnej piechoty Tenhelma, tak, jak padają łany zboża pod wprawnymi ciosami sierpa. Należało jednak zauważyć, że to, z czym do tej pory mierzył się Whitefire i jego ludzie, to było co najwyżej pospolite ruszenie, rekruci z wiosek, uzbrojeni w siekiery czy kosy.
I właśnie w chwili, w której Devy zaczął się nad tym zastanawiać, do walki ruszyła ciężka piechota Imperium, prowadzona przez suanina o głowie pumy, niosącego w lewej dłoni chorągiew zhara. Wbiegł na umocnienie z taką łatwością, z jaką pająk łapie muchę i wbił się klinem stworzonym ze swoich żołdaków w ludzi Whitefire’a, przełamując linię obrony bez najmniejszego trudu. Zadawał swoją zakrzywioną szablą precyzyjne i szybkie ciosy, siejąc popłoch wśród obrońców, którzy rozpaczliwie próbowali się bronić.
Lord pobiegł w tamtym kierunku, biorąc ze sobą swoich przybocznych rycerzy, dla których wojna nie była pierwszyzną. Spróbowali odeprzeć suańską falę zalewającą wyłom w murze tarcz. Wykorzystując zaskoczenie, zdołali położyć kilkunastu nieludzi towarzyszących chorążemu.
Devy lawirował między przeciwnikami oddzielając kończyny od ciał, miażdżąc głowy, wypruwając wnętrzności. Obronił tarczą natarcie jakiegoś wyrośniętego wilczura i ciął przez jego paskudny pysk. Kolejny nieszczęśnik, który miał pecha nawinąć się lordowi, spróbował pchnąć go dzidą, ale Whitefire przeciął drzewce broni, skoczył w kierunku suanina i jednym ruchem ściął mu łeb. Następny uderzył w jego tarczę z taką siłą, że ręka niemal mu zdrętwiała, co jednak przypłacił utratą własnej prawicy.
Tak, jak fale rozbijają się o skały, tak suańskie wojsko rozbijało się o rycerzy z Białej Twierdzy. Stos ciał piętrzący się poniżej wału był już mniej więcej tej samej wysokości co wspomniane umocnienie. Ale suanin niosący chorągiew wciąż walczył, lecz teraz nie jak lew polujący na zwierzynę, a raczej jak wilk zagoniony przez myśliwych w ślepy zaułek.
Devy postanowił, że ukróci jego męki.
Zbliżyli się do siebie, a ich spojrzenia się spotkały, choć tylko na chwilę. Dopiero teraz Whitefire dostrzegł krew zlepiającą futro na głowie przeciwnika, a także wypływającą między czarnymi płytami zbroi.
- Lurhed faern – powiedział i splunął. Cóż, i bez tego gestu można się było domyślić, że suanin nie wypowiada się zbyt ciepło o Devym.
Skoczyli ku sobie.
Saunin próbował ciąć swoją szablą w szyję lorda, ale ten zasłonił się w porę tarczą, a następnie wyprowadził kontrę w krwawiący już bok przeciwnika. On jednak zdołał uskoczyć w bok, nie tracąc jednocześnie równowagi i przygotować się do kolejnego natarcia. Tym razem celował w głowę i trafił, lecz, ku swojemu rozczarowaniu, odkrył, że hełmu z czarnej stali nie da się przebić tak łatwo. Devy uderzył go tarczą w twarz. Suanin zatoczył się do tyłu, a potem upadł na ziemię, cięty ostrzem topora w gardło.
Drgał w konwulsjach bluzgając krwią, a wśród wypowiadanego przez niego bełkotu dało się usłyszeć kilka słów:
- Heap aln Interie…
Gdy przestał się ruszać, Whitefire wydarł z jego zesztywniałych palców chorągiew i przeciął ją na pół. To podkopało morale suan, którzy jednak nie zaprzestali ataków.

Mgła, przeklęta mgła – pomyślał Vessel, prowadząc pierwszą chorągiew do bitwy. Będą mieli przewagę. Ale na co im się to zda, kiedy jest nas tak wiele? Ha!
Postanowił puścić konnicę przodem, samemu idąc na piechotę, by podbudować piechotę, która w końcu miała być tą, która złamie faernów i pozwoli głównym siłom zhara wbić się we wrogie wojska, jak nóż w masło. Jednak po chwili, pożałował tej decyzji, widząc trupy zarówno koni, jak i jeźdźców leżące w kilku równych rzędach na przestrzeni kilkuset stóp. Pozwolił swoim żołnierzom pognać przed siebie, a sam dołączył do ciężkiej piechoty. Nie minęła chwila, a dojrzeli wysoki wał, w który wbity były naostrzone pale. A na owych palach nabitych było już wielu suańskich żołnierzy, a z każdą chwilą nabijali się na nie kolejni i kolejni. Z nieba leciał nieprzerwany deszcz strzał, niosący ze sobą śmierć i pożogę, chaos i panikę.
- Za mną! – wrzasnął i poprowadził ciężką piechotę Imperium na umocnienia, dzierżąc chorągiew zhara. Na szczycie wału napotkali niewielką przeszkodę w postaci ściany tarcz, przez którą przebili się bez większego wysiłku.
Vessel odrąbywał kończyny i głowy szybkimi cięciami swojej zakrzywionej szabli z czarnej stali – prezentu od samego zhara – wymachując przy tym chorągwią.
- Na chwałę Imperium! – krzyknął, przebijając brzuch jakiegoś chłopaczka, który był na tyle głupi, by zaatakować chorążego Imperium.
Jakiś faern pchnął go między płytami zbroi sztyletem, co przypłacił życiem. Jednym krótkim cięciem generał skrócił go o głowę, a następnie wyszarpnął ze swojego ciała ostrze i rzucił nim w pobliskiego wroga, trafiając w oko.
Wpadł w wir walki i zaczął się w niej zatracać. Krew z rozciętej skroni mieszała się z potem i wodą, zalewając mu lewe oko, wypływała z rany zadanej sztyletem, spływała po ostrzu szabli, płynęła strumieniami po polu bitwy, tryskała na wszystkie strony, wylewała się z ciał zabitych lub rannych.
Kiedy można było sądzić, że wojska Imperium na dobre przebiły się przez linie obrońców i już nic ich nie powstrzyma, nadbiegli zakuci od stóp do głów w stal wojownicy, na których czele był faern w czarnej zbroi, dzierżący wielki topór i tarczę, mający co najwyżej sześć i pół stopy wzrostu. Na głowie miał wielki hełm ozdobiony pająkami i płomieniami, które zdawały się ruszać i emanować własnym blaskiem.
Wbili się w oddziały Imperium i zaczęli bez litości je wyżynać. Pod ciosami dowódcy faernów padło wielu suan. W zasadzie każdy, który go zaatakował. Swój szlak naznaczył ciałami dzielnych żołnierzy Imperium. Chociaż był podłego wzrostu, nadrabiał to zaciekłością.
Jednak Vessel nie miał czasu, by podziwiać go i jego zdolności, gdyż został otoczony przez wściekłych obrońców. W przeciwieństwie do ów niskiego rycerza, wojownicy byli z nich żadni, więc po chwili byli już tylko drgającymi konwulsyjnie trupami z pokiereszowanymi ciałami.
I właśnie wtedy generał znów go zobaczył, gdy zmierzał w jego stronę. Wojownik w czarnej zbroi, dzierżący topór wyżynał sobie drogę do Vessela bez trudu zabijając każdego żołnierza Imperium, który mu przeszkodził. Ich spojrzenia spotkały się na mniej, niż jedno uderzenie serca. I to wystarczyło.
Zbliżyli się do siebie, a generał powiedział:
- Przeklęty faern. – Splunął.
Skoczył ku przeciwnikowi i spróbował ciąć go w szyję, ale on zasłonił się tarczą z wymalowanymi na niej czarnymi i białymi pająkami, po czym wyprowadził kontrę, której Vessel cudem tylko uniknął odskakując w bok. Natarł, ale teraz wycelował w hełm. Serce podeszło mu do gardła, gdy szabla odbiła się od płomieni i pająków, tak, jakby były z litej skały. Potem coś uderzyło go z niezwykłą siłą w twarz i przed oczyma mu pociemniało. Leżał na ziemi, a wokół szyi czuł ciepło mieszające się z zimnem. Miał wrażenie, że ktoś wlał mu do gardła wrzątek, w którym teraz tonął. Widział pochylającego się nad nim olbrzyma z toporem ociekającym krwią. Z trudem zdołał powiedzieć:
- Na chwałę Imperium…
Poczuł, że robi mu się jakoś nienaturalnie zimno.

Generał Vessel osobiście poprowadził atak na umocnienia lorda Devy’ego. Jedyne oddziały kawalerii w armii Imperium zostały podczas tego ataku całkowicie wybite, a pospolite ruszenie zdziesiątkowano. Podczas drugiego natarcia, które przeprowadzała ciężka piechota, generał Vessel poniósł śmierć z rąk lorda Whitefire’a. Chorągiew zhara została utracona przez wojska Imperium i zniszczona przez lorda Devy’ego. Po południu tego dnia – dwudziestego siódmego lipca – do walki dołączyły główne siły zhara Khernala.

Gdy Khernal dotarł na pole bitwy, zastał je zasłane trupami swoich żołnierzy, chociaż wielu wciąż szturmowało umocnienia wroga, a z każdą chwilą szło im coraz lepiej. Widział jednak jak padali pod naporem strzał nadlatujących zza wału obronnego. Mgła już zdołała się nieco rozrzedzić, chociaż w dalszym ciągu nie całkowicie. Na nieszczęście Vessela, który teraz już pewnie gryzł piach, wszyscy łucznicy Imperium maszerowali razem z zharem, a nie w straży przedniej. A że stracili chorągiew? Mogą zrobić nową.
Władca postanowił skończyć tą krwawą łaźnię.
- Łucznicy!
- Ależ, panie, nasi ludzie… - zaczął kapitan Ltor.
- Są gotowi do poświęceń, kapitanie – przerwał mu zhar. –I lepiej zamilknij, albo będziesz musiał sam jeden galopować na wroga.
 - Tak jest, Najwyższy Panie.
Tymczasem strzały poszybowały ku górze. Raz za razem, w równym tempie, wznosiły się i spadały na faernów zadając śmierć.
Wtem usłyszeli dźwięk rogu. Długi i rozpaczliwy.
- Ha! – ucieszył się Ltor. – Dają sygnał do odwrotu!
I faktycznie – niedobitki walczących na wałach uciekały teraz w kierunku swojego obozu w panice, porzucając swoje pozycje.
- Za nimi! – zagrzmiał Khernal, nie chcąc, by choć jeden z nich uszedł z życiem.
Suańska horda przelała się przez wał zasłany trupami i zaczęła morderczy bieg za obrońcami, tak, jakby byli dzikim zwierzęciem czującym krew ofiary.
Kiedy już poczuli smak zwycięstwa, w ich szeregi wkradła się nagła i nieopanowana panika. Żołnierze porzucali broń i tratowali towarzyszy, jakby goniły ich jakieś demony. Zhar już chciał wrzasnąć, kazać im chwytać za broń i wracać do walki, kiedy zobaczył powód ich strachu. Oto z zachodu nadciągały dziesiątki tysięcy jeźdźców niosące ze sobą śmierć i pożogę, zabijające każdego, kto stanął na ich drodze. Jednak Khernal postanowił, że tanio skóry nie sprzeda. Wraz ze swoimi przybocznymi zbił się w ciasny krąg, zajął pozycję u wejścia do pobliskiego wąwozu prowadzącego do Dellacroine i czekał na atak kawalerii. Zobaczył, że na czele klina pędzącego w ich stronę jedzie wojownik, który na głowie ma pozłacany hełm w kształcie głowy węża.
A potem jakaś niewyobrażalna siła odepchnęła go do tyłu i odebrała mu dech w piersiach.

Chociaż Devy i jego ludzie walczyli mężnie i zaciekle, to nie byli w stanie bez końca powstrzymywać zalewających obóz hord przeciwników. Gdy wydało mu się, że już wygrali, ujrzał nadciągające główne siły zhara, których było jeszcze więcej, niż suanie przywiedli przedtem. Mgła rozrzedziła się już prawie całkowicie, a mimo to nie można było dojrzeć, gdzie kończą się wojska nieprzyjaciela, które zbliżały się nieubłaganie z każdą chwilą.
Whitefire’a zastanowiło to, z jakiego powodu zatrzymali się kilkaset stóp od pozycji królewskich wojsk. A potem zobaczył lecące w ich stronę strzały. Zdołał zasłonić się poobijaną i powgniataną tarczą na tyle dobrze, by zasłonić głowę, ręce oraz tułów, ale nie udało mu się obronić nóg i jeden pocisk wbił mu się głęboko w udo. W normalnej sytuacji zbroja nie zostałaby nawet zadrapana, ale pech chciał, że topór jakiegoś suanina stworzył w niej wcześniej wyrwę, w którą trafiła strzała.
Gdy na obrońców spadła druga salwa, Devy postanowił, że nie ma sensu dłużej czekać. Podniósł przyłbicę hełmu, uniósł do ust pozłacany róg zawieszony u pasa i dmuchnął weń z całej siły i najdłużej jak potrafił.
Jego ludzie porzucili wał i skoczyli w stronę obozu, a on podążył w ich ślady. Chociaż „skoczył” było lekką przesadą w jego przypadku. On co najwyżej zaczął w tym kierunku kuśtykać stękając na każdym kroku. Nie zdołał się zbytnio oddalić, gdy na umocnieniu znaleźli się wrogowie.
Zatrzymał się i obrócił twarzą w kierunku suańskiej armii. Czekał. Przeciwnicy biegli w jego kierunku bezładną kupą i zapewne byli pewni zwycięstwa. Jakież musiało być ich zdziwienie, gdy towarzysze na ich tyłach rozpoczęli paniczną ucieczkę w stronę Dellacroine i pól za nim położonych. Popatrzyli się za siebie, ale nie mogli spostrzec powodu paniki wśród towarzyszy. Przynajmniej do czasu. Jednak wtedy było dla nich już za późno. Z nieba spadł na nich deszcz bełtów i strzał, a dzieła dokonała szarża ciężkiej kawalerii, która do tej pory ukrywała się pośród drzew, by teraz z wściekłością zdziesiątkować oddziały wroga.
Żołnierze Imperium, którzy jeszcze przed kilkoma chwilami z godną pochwały zawziętością ścigali królewskich ludzi, teraz pierzchali z godną pogardy paniką przed kawalerią Tenhelma, tak, jak robactwo ucieka przed człowiekiem. Większość z nich ginęła pod kopytami koni, kończąc ze zmiażdżonymi ciałami, i to tak bardzo, że potem trudno było je odróżnić od błota zmieszanego z krwią.
Whitefire westchnął z ulgą i dopiero teraz poczuł, że ogarnia go niezwykłe znużenie. Pociemniało mu w oczach i upadł na ziemię.

Chociaż spomiędzy drzew nie można było dokładnie dostrzec przebiegu bitwy, to zdecydowanie dało się ją usłyszeć. Odległy szczęk stali i jęki rannych, a także krzyki zabijanych.
Konie stąpały w miejscu, nerwowo orząc ziemię kopytami, jakby one także przeczuwały, co nadchodzi. Większość wierzchowców w pierwszych szeregach miała na sobie solidne stalowe zbroje płytowe, albo chociaż łuskowe, a na wielkich głowach osłony w rogami nadającymi im wygląd stworzeń z innego świata. Suanie nie byli może zbyt przesądni, ale widok szarżujących kilkudziesięciu tysięcy jeźdźców złamałby każdego.
Egan był odziany w oficjalną zbroję dowódcy Gwardii Królewskiej – hełm ze skrzydłami sprawiał, że Serpent wydawał się wyższy, niż był w rzeczywistości, a nawet w Devlanie wzbudzał pewien niepokój, choć zawierzyłby kuzynowi życie. Proporzec przymocowany do jego długiej lancy całkiem przemókł i zwisał teraz smętnie, jakby wyczekiwał z utęsknieniem momentu, w którym będzie mógł załopotać podczas dzikiej szarży na wroga. Przy siodle zawieszony był potężny dwuręczny miecz Egana.
Jednak i lord Naithair nie prezentował się najgorzej. Płytowa zbroja z czarnej stali oraz pozłacany hełm ukształtowany na podobieństwo głowy Avaliona (chociaż ktoś, kto nie był obeznany, mógł go uznać za jakąś egzotyczną odmianę węża) z pewnością budziły respekt. Uzbrojony był tak samo, jak swój kuzyn – w długą lancę i dwuręczny miecz.
Nie mogło mimo to ujść niczyjej uwadze, że to król wyglądał najgroźniej i najdumniej ze wszystkich wojowników. Rumak, którego dosiadał był wyższy od Devlana, a on do niskich nie należał, i był umięśniony na równi ze swoim panem, a całe jego ciało pokrywała nieskazitelnie biała sierść. Zwierzę przybrano w zbroję barwy śniegu z licznymi ostro zakończonymi wypustkami. Zaś jeździec miał na sobie zbroję, którą pociągnięto białą emalią; częściowo po to, by ukryć nieliczne wgniecenia, a częściowo po to, by miała ten sam kolor co pancerz wierzchowca. Ale nie to było w niej niezwykłe. Pomijając to, że wykonanie zbroi dla człowieka tak niezwykłych rozmiarów było wyzwaniem diabelnie trudnym dla większości płatnerzy, naramienniki zawijały się w górę, sprawiając wrażenie żywych istot, wijących się obok głowy Tenhelma, a w wielu miejscach pancerza znajdowały się śmiertelnie niebezpieczne kolce, którymi z łatwością dało się zabić, zwłaszcza, przy niezwykłej sile Redblade’a. Hełm zaś był głową gryfa, a górna jej część służyła za przyłbicę. Efekt był zaprawdę niezwykły. W prawicy króla znajdowała się mająca dobrze ponad dziesięć stóp lanca, teraz skierowana ku górze. Jednak to nie ona była najgroźniejszą bronią, jaką miał na podorędziu ten człowiek. Po obydwu stronach siodła przytroczono po jednej broni – po lewej miecz, który dla normalnego mężczyzny mógłby być dwuręczny, po prawej zaś ogromny topór z obosiecznym ostrzem. Tenhelm nie uznawał tarcz. Parł przed siebie przebijając się przez wrogów z taką samą łatwością, z jaką większość ludzi wypija kufel ale.
Było już dobrze po południu, a Serpenta dopadło znużenie.
- A może nasz dzielny Whitefire poradził sobie sam? – zapytał otwarcie kuzyna, oczywiście z nutą drwiny w głosie.
- Prędzej postawiłbym na to, że zabili go zanim zdołał zadąć w ten pieprzony róg – odparł ponuro Egan.
- Wtedy nie słyszelibyśmy odgłosów bitwy, prawda? A ja jakoś je słyszę, kuzynku – powiedział nieco ostrzej, niż zamierzał.
- Jak tam chcesz. – Wzruszył ramionami.
Wtem rozległ się przeciągły dźwięk rogu.
- I widzisz? – Devlan prychnął wesoło. – Obaj się myliliśmy.
- Kto pierwszy, ten bierze zhara! – zawołał równie wesoło, opuszczając przyłbicę i lancę, po czym ścisnął końskie boki i puścił się pędem przed siebie, zaś kuzyn poszedł w jego ślady.
Nad ich głowami przemknęła ogromna salwa bełtów i strzał, która na kilka uderzeń serca przysłoniła niebo, a następnie spadła na wojska Imperium niczym drapieżny ptak atakujący swoją ofiarę.
Suanie nie mieli bladego pojęcia co się dzieje, dopóki z boku nie wbił się w nich klin ciężkiej jazdy, niosący olbrzymie spustoszenie. Większość żołnierzy rzuciła się w panice do ucieczki. Królewska kawaleria goniła ich, tnąc na prawo i lewo ostrzami toporów i mieczy, odrąbując kończyny, miażdżąc kości, zrywając ścięgna. W skrócie: zabijała. I to dość skutecznie.
Jednakże, z prawej strony kilka setek, ba, może nawet i tysiąc, suan opamiętało się i zwarło w ciasnym szyku, gotowe przyjąć na siebie cały impet szarży. Devlan zawrócił konia, a za jego przykładem poszło wielu jeźdźców, w tym Egan, i wszyscy razem ruszyli ku przeciwnikom. Lanca jeszcze się nie złamała, więc pochylił ją do przodu, celując w pierś stojącego na przedzie suanina i spostrzegł, że jest on odziany w zbroję z czarnej stali. Ha! To zhara zaszczyt kopnął, że zginie z mojej ręki!
I faktycznie, zhar zginął z jego ręki.

Po ataku przypuszczonym przez zhara, lord Devy Whitefire, raniony strzałą, musiał się wycofać. Używając rogu, który otrzymał wcześniej od samego króla, dał ukrytym w pobliskim lesie wojskom Królestwa sygnał do ataku. Nie są znane dokładne liczby, aczkolwiek mówi się o dwudziestu pięciu tysiącach jeźdźców, piętnastu tysiącach łuczników i kuszników, a także trzydziestu tysiącach piechoty.
Wojska Imperium zostały rozbite i większość żołnierzy zhara uciekła w kierunku wsi Dellacroine. Jednakże, sam zhar wraz z kilkoma tysiącami ludzi postanowił stawić opór szarży. Podczas tego starcia zhar Khernal Drugi zginął, pchnięty lancą Devlana Serpenta w pierś.
Lord Devy Whitefire z powodu odniesionych w czasie bitwy ran pozostał w obozie, podczas gdy większość sił Królestwa ruszyła w pościg za niedobitkami sił Imperium, które zdołały kilka godzin przewagi dzięki poświęceniu zhara i jego żołnierzy; suanie, którzy postanowili dać towarzyszom więcej czasu na ucieczkę, zabili ponoć sześć tysięcy jeźdźców, w tym blisko tysiąc rycerzy i lorda Ivena Genta. Szyk suańskich wojsk został złamany dzięki podstępowi lorda Devlana Serpenta, który udał, że zarządza odwrót, dzięki czemu wyciągnął żołnierzy Imperium z wąskiego wąwozu w otwarte pole, gdzie zostali otoczeni i wybici do nogi.
Następnie, rozpoczął się pościg, który jednak okazał się dość krótki. Bowiem na polach za wsią Dellacroine czekała Aela Malerrin z dwudziestoma tysiącami żołnierzy i, co ważniejsze, naczelnymi członkami Kapituły – ugrupowania magów, które doradzało królowi w wielu sprawach, a także wspierało go za pomocą swoich ludzi. (Przestało istnieć za rządów Elara Drugiego, zwanego Królem na Zgliszczach.)
Mówi się, że jednymi z obecnych tam członków Kapituły byli między innymi: Garth Veloire, zwany Gromowładnym, Elar Lane, Shilla Cellaur, a także sam Najwyższy Mistrz Kapituły – Vincent Alair.
Wojska Imperium zaatakowały siły lady Aeli, ponosząc przy tym ogromne straty, ale również takie zadając. Według niektórych źródeł, pani Smoczej Fortecy zginęła podczas tego starcia, a wraz z nią ponad piętnaście tysięcy jej żołnierzy oraz pięciu potężnych magów, z czego trzech z nich z powodu wyczerpania wywołanego rzucaniem zaklęć.
Szala zwycięstwa przechyliła się ponownie na stronę Królestwa, gdy nadciągnęły oddziały dowodzone przez samego Tenhelma. Konnica ostatecznie wybiła potężną armię zhara Khernala Drugiego, tym samym otwierając armii Królestwa drogę do reszty Imperium Suańskiego.
Bitwa pod Dellacroine zakończyła się nad ranem dnia dwudziestego ósmego lipca, roku Seasenthis, dwusetnego pierwszego cyklu od przybycia do Vandenii.
Śmierć poniosło prawie pół miliona suan i ponad pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy królestwa, w tym wielu rycerzy, a także trzy Głowy Rodzin, zmarłe w czasie bitwy lub po niej wskutek odniesionych ran.
~ „Wyprawa Tenhelma Trzeciego Pogromcy”, autor nieznany.



sobota, 4 stycznia 2014

ROZDZIAŁ VIII

ROZDZIAŁ VIII

Przyjemnie muskające twarz promienie słońca były miłą odmianą po trwającej kilka tygodni ulewie(choć wszędzie pełno było stojącej wody). Oddział Rowesa poruszał się naprzód powoli, aczkolwiek systematycznie. Lord obliczył, że jeśli utrzymają to tempo, dotrą do celu za dwa tygodnie, może później. I tak za długo.
Jechał na czele kolumny, a z lewej strony towarzyszył mu Gyv Detrone, trzeci syn jednego z większych lordów w Żelaznym Lennie. Chłopak nie mógł być starszy od Creyne’a Serpenta, a przynajmniej na takiego nie wyglądał. Szczerze powiedziawszy, Rowes, przy całym swoim szacunku do swoich wasali, nie przykładał wagi do tego, ile który ma lat na karku, nawet jeśli się tego od niego wymagało. Ogólnie rzecz biorąc, to nigdy nie miał dobrej pamięci – gdy był jeszcze młodziakiem, który musiał uczyć się herbów rodów i Rodzin z całego Królestwa, wolał patrzeć się na służki, niż słuchać zakonników, czy mędrców, sprowadzanych pieczołowicie przez ojca do Steelfortu.
Chłopak Detrone’ów był wysoki i szczupły, żeby nie mówić „chudy”, głowę porastała mu skołtuniona gęstwina rudych, ognistych wręcz włosów, miał okrągłą twarz, która zdradzała sobą niepewność, nos skrzywiony przez wielokrotne złamania, szare oczy, piegi pokrywające całą twarz i długo hodowany cień zarostu nad górną wargą. Lord miał spore wątpliwości co do tego, czy chłopak uniesie przytroczone do siodła miecz i tarczę. Nawet jeśli mu się to uda, to rycerze Rowesa będę się zakładać, czy się zesra, czy nie. Ironheart obstawiłby, że jednak się zesra.
Droga ciągnęła się lordowi jak flaki tego dzika, którego upolował kilka dni temu Horn, i miał wrażenie, że zaśnie w siodle, jeśli zaraz do kogoś nie zagada. Z braku innej opcji postanowił zacząć rozmowę z młodziakiem, ku uciesze swoich ludzi, którzy także na nadmiar emocji nie narzekali.
- Jak podoba ci się w wielkim świecie, co? – zagadnął niewinnie.
- Jest… - Zaczął odpowiadać dopiero po chwili patrzenia na Rowesa co najmniej jak scanthę, która dopiero co wylazła z czeluści piekielnych – inaczej, niż to sobie wyobrażałem, panie – dokończył.
Lord Steelfortu parsknął śmiechem.
- Nie wierzę, że twój ojciec nie opowiadał ci o gównie, w jakim muszą się taplać wielcy i dostojni lordowie w stolicy – powiedział wesoło. Po chwili uniósł pytająco brew, a Gyv niemalże panicznie potrząsnął głową. – Coś tak napięty, jak baranie jaja? – Uśmiechnął się szeroko. – Czyżbym cię onieśmielał swą iście nadludzką urodą? – Detrone popatrzył na niego jak na kogoś, kto właśnie wybiegł nago na ulicę krzycząc: „Jestem królem świata!”. – Dobrze, pożartowaliśmy, a teraz powiedz, co tam u twojego ojca, hm? Co tam u starego Gyrmira? – Tego cholernego suczego syna. – Zdrowy  i chutliwy jak zawsze?
- Tak, zdecydowanie tak, panie. – Spuścił łeb, najpewniej po to, by podziwiać swoje jakże wspaniałe buty. – Mama… znaczy się, lady Detrone… spodziewa się kolejnego dziecka. Panie. – Młody tak bełkotał, że Rowes ledwo co go rozumiał, ale, jak to mawiają, „jak się nie ma, co się lubi…”.
- Ha! Po wojnie chętnie się z nim zobaczę – zapowiedział. – Czy mury Sowiego Wzgórza wciąż są tak trwałe jak podczas najazdu harnów? Czy może ich barbarzyńskie topory, miecze, czy co tam oni jeszcze mają, skruszyły wysłużone kamienie? Cholera! Za dużo siedzę w tym przeklętym zamku! – Zamyślił się i przypomniał sobie, że zadał młodziakowi pytanie. – Więc co z tym waszym zamczyskiem?
- Stoi – odparł chłopak, jakby mu ktoś kij w rzyć wsadził. – Panie. Harnowie toporów ich nie… to znaczy się… topory harnów ich nie skruszyły… Panie…
Aż tak mnie nienawidzisz, mściwy skurwysynie, że przysyłasz mi takiego… co to w ogóle jest?!
- Czy mnie pamięć nie myli, czy nie jesteś pierwszym synem starego Grymira? – zapytał na pozór bez związku.
- Nie myli. Panie. Jestem jego czwartym synem, panie. – Rowes mógłby przysiąc, że przez ułamek sekundy chłopak zabrzmiał niemal pewnie.
Aha, dwie pieczenie na jednym ogniu – pomyślał. Stary kapcan narobił sobie pasożytów, to się ich pozbyć jakoś trzeba. A jak mu się poszczęści, to po wojnie zostanie mu z dwóch, albo i jeden.
- Masz jakieś siostry?
- Dwie, mój panie. – Zmarszczył brwi. – To znaczy się, trzy, ale jedna zmarła w połogu. Panie.
- Czyli dwie – stwierdził Ironheart. – Jak się nazywają?
- Lydia i Marya, panie.
Oho, bez zająknięcia! Rozkręca się chłopak, nie ma co.
- Używałeś już tego? – Ruchem głowy wskazał miecz podskakujący wesoło obok uda Gyva.
- Oczywiście, panie – rzekł prawie oburzonym tonem.
- Miałem na myśli, czy już kogoś tym zasiekłeś – sprostował z uśmiechem Rowes.
- Nie… Panie… Nikogo nie… zasiekłem.
Znowu?
- To lepiej się przygotuj do tego, że w dość niedalekiej przyszłości pewnie będziesz kogoś musiał zabić. Po to tu jesteś. – Poruszył dolną częścią szczęki w prawo i w lewo. Nie miał pojęcia, dlaczego, ale ten ruch go uspokajał, tak, jak innych chociażby wyłamywanie palców. – No, tośmy pogadali – skwitował. – Pojedź może ze zwiadowcami z przodu, co? – zaproponował. – My wszyscy już starzy jesteśmy i nasze oczy nie są już tak bystre jak niegdyś, zaś ty jesteś młody i…
- Tak jest, panie – bąknął Detrone i oddalił się pędem.
Musiał wyczuć drwinę. No cóż, jeden więcej, który chętnie poczęstuje mnie nożem w bebechach. Albo u Detrone’ów przechodzi to z ojca na syna.
Gdy zniknął za jednym z zakrętów, od których roiło się na leśnej ścieżce, do lorda Steelfortu podjechał Alard De-Leute, szerzej znany jako Topór na Harnów. Przydomek zawdzięczał swojej zaciekłości w walce z górskimi klanami podczas ich najazdu sprzed dwudziestu lat; a topór, którym rozłupał niejedną harnońską czaszkę zawsze był tak ostry, że, jak lubił powtarzać De-Leute, „można ogolić nim niedźwiedzia i zdążyć spieprzyć, zanim się bydlę zorientuje”.
- Niech mnie dzik przeleci, jeśli z całym tym pokoleniem coś nie jest nie tak – orzekł z wyrazem konsternacji na twarzy. – Żeby takie chuchro wysyłać w te cholerne góry?
- Gyrmir jakoś musi się wyzbyć tej całej czeredy, którą sobie zrobił, nieprawdaż?
- To mógł go puścić, żeby sobie wolno hasał po tawernach i chędożył dziewki, szukając pracy. – Splunął. – Ale bez przesady. Żeby go do świty swojego suwerena przysyłać? Co on, przyzwoitości w sobie żadnej nie ma?
-  To już wszyscy wiedzą. – Prychnął pogardliwie. – Niemniej jednak, mógłby zachować pozory.
- Po tym, jak na uroczystości przejęcia przez ciebie władzy w lennie zjawił się w towarzystwie bękartów i pomywaczy? – zakpił Topór.
- Fakt – przyznał Rowes. – Rozliczę się z nim, jak to wszystko się uspokoi.
- Jak tego dożyjesz – zauważył radosnym tonem Alard. – A o to może być ciężko, jeśli to, co słyszałem, jest prawdą.
- A co żeś znowu słyszał? – Ironheart postanowił zignorować docinek ze strony druha.
- Że Avard, Hellroad i Snowstone upadły, a przez góry przedarło się pół miliona suańskiego ścierwa.
- Nie wszystko jest tu kłamstwem – potwierdził. – Snowstone upadło, zostało przejęte, lub otworzyło przed suańską armią bramy. Kto ich tam wie. I jak na razie, jest ich sto, a nie pięćset, tysięcy. – Pokręcił głową, przypominając sobie obrady. – Chociaż, dzięki idiotom z zachodu, to, co powiedziałeś może się sprawdzić. – De-Leute uniósł pytająco prawą brew. – Kelgar i Prayt mają odbić Lenno Rekina, a pozostali utrzymać Hellroad i Avard. – Zacisnął bezsilnie pięści. – Ale znając nasze szczęście, suanie będą szybsi.
- Zawsze wybierasz najgorszy możliwy scenariusz – zauważył Alard.
- Może – zgodził się Rowes. – Ale dzięki temu jestem przygotowany na każdą okoliczność, prawda?
Zarechotali zgodnie, ale zamilkli, gdy zobaczyli galopujący w ich stronę oddział zwiadowców. Na samym przedzie jechał, jak można się było spodziewać, rudy pomiot Detrone’a. Chłopaczek musiał srać ze strachu, skoro zmuszał konia do tak szybkiego biegu.
- Harnowie! – wrzasnął jeden ze zwiadowców.
- Do broni! – rozkazał Ironheart.
Dobre miejsce na zasadzkę, swoją drogą.
Lord złapał za swoją, nieco już wysłużoną, buławę, a drugą ręką chwycił miecz jednoręczny, zdobiony drogocennymi kamieniami i starymi runami. Mag, który go wykuł, utrzymywał, że jest pradawne zaklęcie, które sprawia, że wróg otrzymujący cios czuje niewyobrażalny ból, a jego myśli zaczynają się plątać. Lord Steelfortu nie był pewien, ile w tym prawdy, ale Siepacz, tak bowiem postanowił nazwać swój oręż (ale nikt nie wiedział czemu, wliczając w to samego właściciela), sprawdzał się lepiej, niż dobrze. Jeśli ktoś uważał ten zestaw za nieporęczny i niewygodny, szybko przekonywał się, że Rowes potrafi się nim posługiwać całkiem zgrabnie. Zwłaszcza, jeśli ten ktoś znalazł się po niewłaściwej stronie.
Wrogowie wychylili zza ściany drzew po krótkiej chwili idąc szykiem, który Ironheart w najlepszym razie określiłby jako niezgrabny. Uzbrojeni byli w topory i maczugi wątpliwej jakości (przynajmniej ci, których było widać), ale z pewnością nie brakowało im zapału, by je wykorzystać. Na oko było ich… No, można powiedzieć, że dość sporo, a z pewnością tyle, co ludzi Rowesa.
Lord zsiadł z konia, miał już bowiem na tyle doświadczenia, żeby wiedzieć, iż walczyć z piechotą na koniu pośrodku lasu jest wyjściem co najmniej głupim, a jego ludzie (może wyłączając tego głupiego Detrone’a) postąpili podobnie.
Spomiędzy potężnych dębów, buków i innych drzew, które porastały okolicę wyleciała pojedyncza strzała. I, jak można się było spodziewać, trafiła w Gyva. Na szczęście kompanii, dostał w łeb, więc nie powinno być z nim więcej kłopotów. Chłopak spadł w konwulsjach na ziemię, zaś jego koń się spłoszył i pogalopował w kierunku lasu, by stratować kilku harnów, a po chwili skonać od ciosu topora.
Nieskładna ściana toporów, maczug, a nawet kilku włóczni, zbliżała się nieubłaganie z każdą chwilą. Rycerze z Żelaznego Lenna zdążyli przywiązać uzdy koni do korzeni, co grubszych gałęzi, a nawet pni drzew i  ustawiali się w szyku.
Jeśli ktoś nie wierzył w opowieści o harnach, mówiące o ich niezwykle wielkiej posturze, mógłby się nieźle przejechać na swojej niewierze. Typowy napastnik miał jakieś osiem stóp wzrostu, a najniższy nieco poniżej siedmiu. Skórę mieli lekko zrogowaciałą w różnych odcieniach zieleni, szarości i brązu, z przewagą tego trzeciego. Dolna część szczęki, nieznacznie wysunięta do przodu, nadawała ich twarzom nieco tępawy wyraz. Włosy mieli różne, chociaż w dużej mierze czarne, długie i rozpuszczone, zaplecione w warkocze, krótkie i zmierzwione, lub w ogóle ich nie mieli. O ubraniach można było powiedzieć, że były.
Zaatakowali.
W błędzie jest ten, kto wierzy we wszystko, co o harnach się mówi. Zwłaszcza w to, że skórę mają nieprzebijalną i twardą niczym skała. Może i jest dość twarda, jeśli porównać ją z ludzką, ale niewystarczająco, by nie dało się jej przebić mieczem z czarnej stali, dodatkowo obłożonym zaklęciem.
Przekonał się o tym boleśnie pierwszy z przeciwników, który skoczył na Rowesa, a jego flaki malowniczo ozdobiły ziemię. Krew spłynęła po głowni i pokryła rękojeść miecza oraz dłoń Ironhearta. Wyszarpnął oręż z osuwającego się na ziemię napastnika i skoczył do przodu, by precyzyjnie wymierzonym ciosem rozwalić głowę kolejnego buławą. Wyminął włócznię, która musnęła jego brzuch, po czym ciął przez pierś harna. Posoka zaczęła wypływać z rany, a niedoszły lordobójca upadł na ziemię.
Kolejnemu zmiażdżył kolano silnym ciosem buławy, następnemu ściął paskudną głową szybkim cięciem. Wbrew wszelkiej logice, pole bitwy nie zaczęło rozmywać się Rowerowi przed oczyma, wręcz przeciwnie, nabierało ostrości, zwalniało. Bez trudu zabijał otaczających go ze wszystkich stron mieszkańców gór, tnąc, uderzając na wszystkie strony. Krwi było przy tym bardzo dużo, a bebechów i trupów jeszcze więcej. Kiedy poczuł, że przepełnia go euforia, jaka może przepełniać tylko zwycięzcę, usłyszał krzyk jednego ze swoich żołnierzy. W bitewnym zgiełku wydawał się odległy niczym szept, szum liści na wietrze.
- Rowes, zawracaj!
To był De-Leute.
Ironheart odwrócił się, by sprawdzić o co chodzi i momentalnie zrozumiał. Znalazł się pośród harnów. Był nimi otoczony ze wszystkich stron. Nieważne, jak bardzo by się starał, nie miał szans, by ich wszystkich wybić, chociaż ich siły były całkiem pokaźnie uszczuplone. Jego jedyną nadzieją było przebicie się z powrotem do swoich.
Doskoczył do najbliższego i odciął mu nogę w kolanie; gdy ten ukląkł, lord wskoczył mu na barki i uderzył stojącego obok buławą w łeb, innemu przebił gardło sztychem Siepacza, solidnym kopniakiem w pierś obalił na ziemię rosłego topornika, by po chwili przeskoczyć po nim na plecy wroga dzierżącego długą maczugę i zadać mu ze dwa pchnięcia, które skończyły się dla niego niezbyt przyjemnie.
W tym momencie natknął się na dość sporą przeszkodę. Mianowicie był ów przeszkodą harn, który nie dość, że uzbroił się w dwa solidne, stalowe miecze, to jeszcze był obleczony w zbroję, wątpliwej jakości, ale zbroję. Hełm z nosalem był zdecydowanie za duży, napierśnik przymały i przerdzewiały… Ale był i to się liczyło.
Oponent był nieco wyższy od typowego harna, ale to się nie liczyło, bo walczył tak samo, jak każdy – bez finezji, opierając się na bezmyślnej sile. Rzucił się więc na Rowesa, licząc, że ten się cofnie i potknie. Jednak lord zrobił coś całkowicie odwrotnego – również skoczył do przodu, celując ostrzem miecza w wyrwę między płytami zbroi. I oczywiście trafił. Jeśli ktoś by się wsłuchał, usłyszałby stęknięcie i dźwięk, jaki wydają z siebie przepiłowywane kości, tyle że przyspieszony do granic absurdu. Drągal zwalił się bezwładnie na bok, a błoto wokół niego zaczęło zabarwiać się na czerwono.
Ironheart był coraz bliżej. Teraz postanowił trzymać się nisko i ciąć po nogach. Jak postanowił, tak uczynił. Swój szlak naznaczył odciętymi stopami i wyjącymi z bólu harnami, łapiącymi się za nogi, by dokonać oględzin strat.
Czuł krew wypływającą spomiędzy kółek kolczugi, wyciekającą pomiędzy palcami, spływającą po nogawce. Jego świat nagle ograniczył się jedynie do czerwieni, która go otaczała. Nie było harnów i nie było ludzi. Była tylko krew.
A potem poczuł, że coś uderzyło go w potylicę z ogromną siłą i nawet krew zniknęła.



Jej, jest siekaninaaa, łuuu xdddd Party, madafakas xdddd
A w następnym rozdziale też będzie siekanina! Dable party xdddddd

I co sądzita o harnach? Xddd Wesołe typki, nie? xddd

sobota, 21 grudnia 2013

ROZDZIAŁ VII

ROZDZIAŁ VII

Szubienice uginały się od ciężaru trupów, a w powietrzu unosiły się dławiące zapachy zgnilizny i nadpalonego mięsa. Na samych drzewach rosnących pod wysokimi murami Bearc Balla, Sarge dostrzegł ich co najmniej parę setek; większość zdradzała oznaki rozkładu, w mniejszym, lub większym stopniu, co nie zmieniało faktu, że woń, jaką roztaczały dokoła gnijące ciała, nie należała to zbyt kuszących. Pod wielkim łukiem bramy warowni dało się dostrzec kilkunastu faernów, a jeśli ktoś miał pecha, płat skóry, lub nawet fragment ciała mógł na niego spaść, gdy wjeżdżał do zamku.
Powiewająca jeszcze całkiem niedawno nad murami chorągiew z czerwonym rekinem leżała teraz w rynsztoku, deptana przez znaczną ilość żołnierzy Imperium. Zamiast niej, na wietrze łopotała dumnie czarna wystrzępiona flaga z czerwoną kocią głową – chorągiew Kiry. Choć zamek został doszczętnie ograbiony ze wszystkich bogactw i dóbr, wciąż prezentował się o wiele dumniej, niż niejeden pałac postawiony w przeszłości przez licznych zharów. Wysokie wieże zwieńczone kopulastymi dachami górowały nad wszystkimi i wszystkim, jakby otaczały swą opieką całą okolicę i chciały rzec: „My tu czuwamy”. Mury również zdumiewały swoimi rozmiarami, nawet po wielokrotnym słuchaniu opowieści o masywności tej budowli, powalały go swoim majestatem, by dostrzec ich szczyt, suanin musiał zadzierać głowę. Zbudowane z wielkich marmurowych bloków, tworzących jedną spójną całość, jakby ktoś przeniósł tutaj jedną gór, a potem zaczął w niej rzeźbić, ostatecznie uzyskując obraz potężnego zamczyska, wyrastającego z ziemi pośród leśnej gęstwiny. Sama warownia składała się z dwóch kręgów – zewnętrznego, w którym stacjonowali żołnierze, i wewnętrznego, w którym urządzili swą siedzibę dowódcy. Jakiś czas temu, w kręgu zewnętrznym stało wiele budynków, lecz teraz pozostały tam jedynie kuźnia i ruiny stajni. Z wewnętrznego ponoć zostało nieco więcej, jeśli wierzyć posłańcowi Kiry.
W noc, gdy zostali zaskoczeni przez niedobitki obrońców Bearc Balla, okazało się, że faernów ścigał dwa razy liczebniejszy oddział kawalerii, który dogonił zbiegów w tym samym momencie, w którym dostrzegł ich człowiek Sarge’a.
Jechali zwartą kolumną, na której przedzie znalazł się suanin z Czarnej Gwardii, jako iż był najwyższy rangą, więc to mu się z definicji należało. Gdy przejeżdżali przez zewnętrzny dziedziniec, z lewej strony doszedł ich dziki wrzask, wydawany przez kilku faernów służących za cele dwójce łuczników, biorących udział w jakichś zawodach. Jeńców przywiązano grubymi sznurami do solidnych drewnianych pali wbitych w ziemię. Sądząc z ilości strzał wbitych we właśnie dogorywającego, konkury trwały już od dłuższego czasu. Szczerze powiedziawszy, Sarge sam chętnie wziąłby w nich udział, ale spotkanie z siostrą odwlekało się już wystarczająco długo, a ona, podobnie do niego, słynęła ze swego temperamentu. Niektórzy twierdzili, że bliźniaki po prostu tak mają, ale to było co najwyżej czcze gadanie. Ciekawiło go, co powiedzieliby, gdyby wiedzieli, że Sarge ma jeszcze brata, też identycznego.
Brama kręgu wewnętrznego była znacznie mniejsza i solidniejsza od głównej, co było logicznym wyjściem, bowiem środek miasta, lub zamku był jego najsilniejszym i jednocześnie najsłabszym punktem, w zależności od sytuacji. Jeśli atakujący się doń przebili, to, jak mawiał stary stryjek suanina, obrońcy nieźle utaplaliby się w gównie i własnej krwi. Dlaczego w gównie – tego nie wiedział. Donżon wciąż stał nienaruszony, przynajmniej w większości, bo wrota do wielkiej sali były wybite, pewnie taranem. Sarge znał charakter Kiry wystarczająco dobrze, by radować się widokiem wciąż stojących murów budowli i względnie kompletnego umeblowania.
Zeskoczył z konia i oddał wodze jednemu ze swoich ludzi, a Qers wraz z kilkoma innymi żołnierzami poszedł w ślady dowódcy. Straż przy wejściu do stołpu pełniło dwóch chłopaczków, zajętych ożywioną dyskusją, którzy wyprężyli się jak struny, na widok członków Czarnej Gwardii, cieszącej się lepszą, lub gorszą reputacją, w zależności od tego, jak interpretowało się opowieści gawędziarzy.
- Chcę wejść do środka i porozmawiać z waszym dowódcą – oznajmił ochrypłym głosem, po czym przestąpił próg pomieszczenia zostawiając strażników za sobą, z jego podkomendni podążyli za nim.
Sala była urządzona dość surowo. Albo ludzie Kiry już zabrali stąd wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, a nie było niezbędne. Wiele rzeczy najwyraźniej okazało się zbędnych.
Łukowate sklepienie podtrzymywane było przez grube kolumny ozdobione licznymi płaskorzeźbami, a pomiędzy nimi postawiono wiele długich ław i stołów, za którymi nawet teraz zasiadali suanie. Na samym końcu znajdował się tron, umieszczony na podwyższeniu; zrobiony z dobrego kamienia, niegdyś ozdobiony kamieniami szlachetnymi i złotem, choć teraz w ich miejscu pozostały jedynie dziury. Po jego bokach ulokowano dwa wielkie paleniska, stąd sadza na suficie ponad lordowskim siedziskiem.
Swoją drogą, tron musiał spodobać się Kirze, skoro w środku dnia na nim siedziała, podczas rozmowy ze swoimi dowódcami.
- A z jakiego powodu mielibyśmy się stąd ruszać? – zapytała, podrzucając w dłoni zdobiony złotem i rubinami sztylet.
- Wojsko się rozleniwia, pani – odparł wysoki suanin o głowie charta, ciemnobrązowym futrze i aparycji godnej byka. – Za niedługo sami zaczną się zabijać, byleby tylko poczuć smak krwi – dodał.
- Niedługo zatęsknią za solidnymi murami tej twierdzy, kiedy już zetrą się z ciężką kawalerią zachodnich lordów – odparła niewzruszona. – Nie pouczaj mnie w kwestii dowodzenia moimi własnymi ludźmi, Jerh.
- Tak jest, pani – mruknął, odwrócił się i odmaszerował wraz z pozostałymi dowódcami, zaciskając szczęki tak mocno, że Sarge mógłby przysiąc, iż usłyszał pękające zęby.
- Przyjemniaczek – skwitował, gdy ludzie Kiry zniknęli z pola widzenia.
Natychmiast skierowała głowę w kierunku brata, wstała i uderzyła go otwartą dłonią w twarz.
- Zasłużyłem – przyznał, a Kira spoliczkowała go po raz drugi. – A to za co? – obruszył się.
- Za coś na pewno – odpowiedziała lekko. Choć Sarge szczycił się ponadprzeciętnym wzrostem, to na siostrę musiał patrzyć, jak na równego sobie, a nie, jak zdecydowanie bardziej wolał, z góry. No, ale nie można mieć wszystkiego.
- Jak tam się sprawy mają? – zapytał na pozór niewinnie.
- Można spokojnie powiedzieć, że źle – stwierdziło ciężko i opadła z powrotem na tron. – Widziałeś tych przyjemniaczków? – Skinął głową, jako iż kłamać nie lubił, a przynajmniej nie siostrze. – Mam szczerą ochotę wbić łeb któregoś z tych imbecyli na pal, żeby trochę oszpeciła okolicę. Jak myślisz?
- Słaby pomysł – stwierdził. – Musiałabyś potem wbić kolejne, albo znalazłaby się tam twoja. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Siostrzyczko, wiem, że lubisz przemoc, ale może powinnaś postąpić według własnej rady. – Spojrzała na niego pytająco. – Czekaj i pozwól faernom na atak. Rozbiją się o mury, a nasz drogi zhar zrozumie, że może na tobie polegać. I przy okazji przestanie mu się wydawać, że do reszty oszalałem.
- Czemu miałby cię brać za szaleńca? – zdziwiła się.
- A kto mu niby zaproponował zrobienie z ciebie jednego z głównych dowódców, co? – Ponownie się uśmiechnął. – Chociaż teraz zaczynam rozumieć, dlaczego miał takie opory.
Kira mruknęła coś pod nosem, po czym zwróciła się do brata.
- Komnaty dla ciebie i twoich ludzi znajdują się na najwyższych poziomach.
- Dziękuję za ten zbytek łaski, siostrzyczko – powiedział przymilnym głosem i odwrócił się na pięcie w stronę wyjścia. Skinął na swoich ludzi, a ani również skierowali się ku dziedzińcowi.
- Wiesz co? – zaczął Qers, gdy już wyszli na zewnątrz. – Na początku nie wierzyłem ci, gdy powiedziałeś, że ona wygląda tak jak ty, tyle, że ma cycki. – Parsknął śmiechem, a Sarge do niego dołączył.
- Mówiłem ci kiedyś, że ja nie kłamię, prawda?

Nie znosił ubierać się w oficjalne stroje, chyba, że zbroja, lub płaszcz z kapturem takowymi były. Chociaż, już lepiej, żeby był to kaftan, niż jakaś szata, które musieli nosić akolici Akademii. Uczta była dość skromna, lecz można to było wytłumaczyć dużą ilością jej uczestników. Jedyną rzeczą, której nikt sobie nie szczędził, były trunki. Większość potraw była doprawiona winem, lub ale. Nie przez kucharzy, a samych ucztujących. Kraby, będące swoją drogą najwykwintniejszym z dań na stole, wyciągnięte z beczki leżącej w najgłębszej i najzimniejszej piwnicy zamku zyskały fioletowawą barwę, cienka zupa z porów miała kwaśnawy posmak(chociaż to niekoniecznie był efekt działania wina), kurczaki doszczętnie przemokły, ziemniaki także, sos z grzybów również posiadał pewną domieszkę, a pieczeń z dzika roztaczała woń dobrze wypieczonego mięsa i dojrzałego wińska. Krótko mówiąc, nie trzeba było pić, żeby się upić.
Jerh i jego poplecznicy otrzymali iście honorowe miejsca przy wyjściu, by Kira któregoś z nich nie zabiła będąc pod zgubnym wpływem napoju, który systematycznie się upijała podczas większości uczt; lecz teraz nawet nie tknęła kielicha.
Kilku porządnie zrobionych suan rozpoczęło śpiewanie, jeśli słuch Sarge’a nie mylił, z ich gardzieli wydobywały się pierwsze wersy Wzburzonego Morza.

Pewien dzielny marynarz,
Wyruszył na morze, by łupieżcy żywot wieść.
Imię przybrał – Piękny Jon,
Lecz rozpętał się potworny sztorm!

Wzburzone morze
Łajbą  miotało,
Kadłub rozłupało,
Załogę zabrało,
A Jona opętało!

Lecz Piękny Jon nie zrażał się,
Wciąż łupić statki innych chciał!
A morze wzburzone chciało,
By mu się to udało!

Wzburzone morze,
Łajbą miotało,
Maszty zgruchotało,
Jedzenie zabrało,
A Jona opętało!

Piękny Jon jednak wciąż próbował,
Złupić jakiś statek!
I oto zobaczył łajbę piękną, niby dziewczę,
Złapał za swej włócznie drzewce!

Wzburzone morze,
Łajbą miotało,
Ludzi złamało,
Skarby wielkie zabrało,
A Jona opętało!

Jon z załogą swą, abordaż zaczął więc,
Lecz na pokładzie spotkał dziewczę cud!
I wtedy Piękny Jon nie chciał już łupić,
Chciał ów dziewczęciu wielki zamek kupić!

Wzburzone morze,
Łajbą miotało,
Dziewczę w gniewie odebrało,
Skarby wszelkie zabrało,
Załogę porwało,
I głowę Jona rozłupało.

No cóż, to była jedna z tych pieśni, które znali naprawdę wszyscy, więc trudno się dziwić, że została zaśpiewana jako pierwsza.
Widząc, że Kira jest jakaś dziwnie ponura, zapytał:
- Czyżby coś się stało, siostrzyczko?
- Nie, ale martwię się Jerhem. – Sarge uniósł pytająco brew. – Myślałam…
- O, to nowość – zauważył z przekąsem.
- … o tym co mówiłeś dziś rano. Że musiałabym się pozbyć ich wszystkich.
- Na litość, Kira, chyba nie chcesz mi powiedzieć, że poważnie rozważasz taki pomysł? – zapytał na pozór żartobliwie, ale pytał jak najbardziej poważnie.
- Nie, nie – odpowiedziała, kręcąc głową. – Chodzi mi o to, że mam wrażenie… Wydaje mi się…
- Co ci się wydaje, kochana siostrzyczko?
- Że Jerh coś zrobi. Coś, co niekoniecznie będzie dla nas korzystne.
- Głównie dla ciebie – sprostował. – Wiesz może, czym jeszcze się różnimy, poza tą wspaniałą i okazałą naroślą na twojej klatce piersiowej? – Tym razem to ona uniosła brew w pytajnym geście. – Ja mam lojalność moich ludzi. Czy możesz to samo powiedzieć o sobie?
- Ty masz niecałą setkę ludzi… - zaczęła.
- Przy sobie – przypomniał. – U Stavrosa mam jakieś dwa tysiące, a u Rothera jeszcze dziesięć. – Zrobił pauzę i przypomniał sobie o jeszcze jednym. – Ach, no i nie zapominajmy o kolejnych pięciu tysiącach w pałacu zhara.
- To daje jakieś siedemnaście tysięcy – zauważyła. – A ja mam około stu.
- Jednak jest w tym jedna, spora różnica, droga siostrzyczko.
- Jaka?
- Jeśli ja wskoczę w ogień, moje siedemnaście tysięcy wskoczy w ogień za mną, z pieśnią chwalącą me imię na ustach. Jeśli ty wskoczysz w ogień, okrzykną cię demonem i doleją oliwy, byś szybciej spłonęła.
- Skąd możesz to wiedzieć? – spytała nieco zbita z tropu.
- To są mężczyźni. – Wskazał ruchem dłoni zgromadzonych. – Wszyscy, co do jednego. Dla mężczyzny upokorzeniem jest, by dowodziła nim kobieta. Jeśli choć jeden raz powinie ci się noga, to gwarantuję, że nawet pomimo moich wpływów, nawet pomimo przychylności zhara, nawet pomimo rzekomych stu tysięcy suan stojących za tobą murem, skończysz jako trup, i to szybciej, niż byś tego chciała.



poniedziałek, 25 listopada 2013

ROZDZIAŁ VI

ROZDZIAŁ VI

Poranek był zimny i mglisty, a z zachodu nadciągały czarne chmury. Hagen był ostatnim z wysłanników Króla, ale wciąż pozostawał w mieście, usiłując przekonać Amara Redblade’a, że potrzebuje więcej statków i ludzi, ale ten usilnie nie chciał zmienić zdania. Dziś postanowił spróbować szczęścia po raz ostatni. Narzucił na siebie czarno-biały kaftan, wysokie, czarne buty i grube, acz wygodne spodnie.
Wszedł do sali tronowej, która była już opustoszała, a jedyną osobą w środku, poza Whitefire’em był król, siedzący na swym tronie i rozmyślający nad czymś. Kościstą twarz wspierał na prawej dłoni równie chudej co on sam ręki. Długie, smukłe palce oplatały sporą część czaszki. Oczy miał podkrążone, a policzki zapadnięte, a także nieogolone i pokryte cienką warstwą ciemnego jak węgiel zarostu. Cała mizerna postać zdawała się zapadać w siedzisko coraz głębiej i głębiej, kulić się pod ciężarem wspaniałej korony noszonej na skroniach królów od pięciu pokoleń. Głęboko osadzone zielone oczy zdawały się być szmaragdami świecącymi pośród mroków jaskini.
Hagen ukłonił się sztywno.
- Wasza Miłość – powitał Amara.
- Hagenie, jeśli znów przybyłeś tutaj, by prosić mnie o więcej statków, moja odpowiedź dalej brzmi „nie”. – Westchnął przeciągle. – Powtórzę ci to po raz ostatni. Więcej statków może zostać odebranych jako najazd, a nie poselstwo.
- A mniej może zostać napadniętych i złupionych – odparł Whitefire.
- W takim razie wynajmij najemników i statki. Ja nie przyłożę do tego ręki. A teraz zejdź mi z oczu. – Wykonał ręką gest, mający na celu odprawienie lorda Białej Warowni.
- Tak jest, Wasza Miłość. – Ukłonił się powoli. – Dziękuję ci za poświęcenie mi swego cennego czasu.
Odwrócił się na pięcie i z zaciśniętymi w pięści dłońmi zaczął maszerować z powrotem ku dziedzińcowi, a echo jego kroków odbijało się wśród wysokich kamiennych murów. Poszedł do ogrodów, by się zastanowić i omówić szczegółowy plan działania ze swoimi kapitanami, którzy mieli tam na niego czekać. Znalazł ich siedzących na kilku marmurowych ławach tworzących koło wokół małego placyku, otoczonego żywopłotem i wysokimi drzewami, których liście były swoistym baldachimem przepuszczającym kilka smużek światła. Podszedł do niego Rudy Winnick, o długich, opadających na ramiona włosach barwy żywego ognia i wzroście, którym poszczycić mogło się niewielu, a także sławnej wśród marynarzy sile. Na jego długiej i smukłej twarzy malowało się zaciekawienie.
- I co powiedział nasz miłościwy król? – zapytał, jakby był pewny odpowiedzi.
- Nic, czego bym nie usłyszał wcześniej. Nie da nam więcej statków, a jeśli chcemy, to możemy kogoś wynająć. – Przygryzł wargę. – I szczerze powiedziawszy, zastanawiam się, czy nie byłoby dobrze tego zrobić.
- Mam paru przyjaciół w kompani Terrena Srebrnej Pięści – przypomniał Brodacz Kerwington. Był postawnym mężczyzną o bujnej, sięgającej niemal do pasa brodzie, czarnej niczym noc, choć można było na niej dostrzec białe włosy. Głowę porastała mu gęstwina loków o tym samym kolorze, zwisających mu aż do klatki piersiowej. Miał duży, szeroki nos, czarne oczy i jasną skórę pokrytą śladami po ospie. – Myślę, że przy odpowiedniej cenie, wielu najemników popłynęłoby z nami.
- Świetnie. Udasz się dziś do niego i spróbujesz się dowiedzieć, jaka jest jego cena.
Kerwington skinął głową.
- Ktoś jeszcze ma jakieś kontakty, które mogłyby nam pomóc?
- Ja – odezwał się Bryenon Vellseword, najstarszy i cieszący się największym szacunkiem z kapitanów. Widział już prawie trzy cykle, a mimo to wciąż zachowywał młodzieńczą siłę i charyzmę. Twarz była naznaczona bliznami po przebytej przez niego w młodości francy. Siwe włosy na głowie i owalnej twarzy miał krótko przystrzyżone, zaś całe jego oblicze było pokryte również zmarszczkami, których najwięcej było wokół szarych oczu. Jak przystało na prawdziwego wilka morskiego, był szeroki w barach, prawie nigdy nie nosił zbroi, uwielbiał pić, śpiewać sprośne pieśni i kochał morze. Kiedyś do jego ulubionych zajęć należało również chędożenie dziewek w portach, ale po chorobie zdecydowanie tego unikał. – Norey Leyte jest moim starym przyjacielem, jeszcze z czasów, gdy służyliśmy w kompani Żelaznego Lorda za Szkarłatnym Morzem. Myślę, że mogę go przekonać.
- Dobrze. – Pokiwał głową na znak aprobaty. – Spotkamy się tu ponownie dziś wieczorem, po zmierzchu. Bryenonie, Emmecie – zwrócił się do Brodacza i Vellseworda – wy zajmiecie się sprawą najemników. – Skinęli na znak zgody. – Winnicku, Arionie, Willu, wy zajmiecie się przygotowaniem naszych statków i ludzi do drogi. Pozostali upewnią się, że nie zabraknie nam zapasów.
Wszyscy zebrani skinęli zgodnie głowami.
- Dziś o zachodzie słońca spotkamy się w tawernie „Pod Złamanym Srebrnikiem” – zarządził. Mają tam wyborne ale i najlepsze dziewki w całym Cathair Oir. – Bądźcie tam i postarajcie się nie upić do mojego przybycia – powiedział, rzucając wymowne spojrzenie w kierunku Kerwingtona i Rudego Winnicka, którzy słynęli ze swojej skłonności do pijaństwa.
- Tak jest – odrzekli kapitanowie, a następnie wszyscy się rozeszli, każdy w swoją stronę.
Hagen pozostał w ogrodach jeszcze przez jakiś czas, delektując się panującymi tu spokojem i ciszą, nie zakłócaną ględzeniem starych głupców i ich utyskiwaniami na bezczynność króla. Jedynymi członkami rady, których naprawdę polubił, byli Stary Wąż i Rowes Ironheart, których posiedzenia rady nudziły równie mocno, co Whitefire’a; najgorszy ze wszystkich był Stamar Wend, który nieustannie zachęcał do działania, wydzierając się wniebogłosy na wszystkich, jakimi to są durniami, że nie chcą nic robić. Tak, nic nie robimy – pomyślał z dozą rozbawienia spowodowanego wspomnieniem ostatniego napadu wściekłości starca. Z kolei irytował go syn Ironhearta – był nieśmiały i często bełkotał pod nosem, a do tego nieudolnie próbował go szpiegować. Z jakiego powodu? Tego nie wiedział, ale była to całkiem niezła zabawa, patrzeć na jego wysiłki spełzające na niczym. Młody Rince oczywiście niczego nie podejrzewał.
Przeszedł przez niewielki drewniany mostek zbudowany nad szeroką i całkiem głęboką rzeczką, pełną niewielkich rybek, a nawet i raków, następnie po przejściu parędziesięciu kroków znalazł się w obszernym sekwojowym gaju, pośrodku którego rosła największa wiśnia, jaką kiedykolwiek widział. Otaczające ją drzewa mimo wszystko górowały nad kwitnącą rośliną, to i tak osiągała naprawdę kolosalne jak na wiśnię rozmiary. Miała jakieś trzydzieści stóp wysokości, a jej gałęzie kierowały się we wszystkich kierunkach, sprawiając, że białe kwiaty mieszały się z zielonymi igłami. W powietrzu unosił się przyjemny zapach igliwia i słodkawy aromat wiśni. Ze wszystkich miejsc w stolicy, właśnie to było jego ulubionym. Mógł tutaj w spokoju przemyśleć wszystko, co chciał; a ostatnimi czasu tutaj spotykał się ze swoimi szpiegami.
Z cieni wielkich sekwoi wyłoniła się ciemna sylwetka opatulona w zielony wytarty płaszcz z kapturem narzuconym na głowę, który odrzuciła, gdy znalazła się obok lorda Białej Warowni. Była to Jenn – niska, szczupła i całkiem ładna dziewczyna będąca praczką w jego wieży, mająca ciemnobrązowe włosy, takież oczy, twarz w kształcie serca, wąskie usta i zdecydowanie za duże cycki, jak mawiali stajenni. Hagenowi nieszczególnie to przeszkadzało.
- Jak tam się ma nasz młody lord Ironheart? – zapytał.
- Nie najgorzej – odpowiedziała dźwięcznym głosem. - W najbliższym czasie nie zamierza wyjeżdżać z miasta i dość dużo rozmawia z lordami Mellowhillem, Kelgarem i Praytem, a nawet z lady Malerrin.
- Nie sądzę, żeby chodziło mu o jej wątpliwe wdzięki – powiedział w zadumie. Wyjął ze swojego mieszka przytroczonego do pasa parę srebrników i wręczył je dziewczynie. – Dobrze się spisałaś. – Złożył na jej ustach szybki pocałunek i się oddalił.
Gdy znalazł się z powrotem na dziedzińcu, mgła już dawno się rozrzedziła, a słońce wisiało wysoko nad horyzontem, zaś sama Warownia w zasadzie zbudziła się i tętniła życiem; giermkowie przygotowywali zbroje rycerzy, stajenni karmili konie, dziewki służebne nosiły wodę ze studni.
Wszedł do swojej wieży i wbiegł po schodach na wyższe poziomy, gdzie znajdowały się jego komnaty, w których jego zarządca, Marwin, miał coś dla niego zostawić. Dotarł do dębowych drzwi, na których wyryto płaskorzeźby przedstawiające pająki. Ohyda – pomyślał Hagen. – Nie mam pojęcia, co kierowało moimi przodkami podczas wybierania sobie herbu. Nie chodziło o to, że Whitefire brzydził się pająkami, co to, to nie, uważał je nawet za całkiem przydatne; ale większość kobiet niespecjalnie je lubiła, a Biała Twierdza była wręcz przepełniona rzeźbami i pomnikami tych niepozornych stworzonek.
Zawiasy zaskrzypiały przeciągle i jego oczom ukazała się przestronna komnata będąca w takim samym stanie, w jakim ją zostawił – na wielkim dębowym biurku leżały stosy dokumentów i listów, a nawet resztki śniadania, kielich, z którego zwykł pić wino, otwarte okno, przez które wpadały promienie słońca, na środku zaś wielkie łoże z baldachimem; w sumie, to nie wszystko było dokładnie takie, jak wtedy, gdy wychodził. Na łożu leżała młoda dziewczyna, choć z pewnością była starsza od Jenn. Jej twarz była trójkątna, nos lekko zadarty, a wydatne usta miały łobuzerski wyraz. Włos miała ciemnobrązowe, proste i sięgające mniej więcej do połowy pleców. Lecz to wszystko bledło przy jej błękitnych oczach. Tak przynajmniej wolał sobie wmawiać Hagen, który w zasadzie patrzył już nieco niżej, na jej kobiece części.
Marw, mam u ciebie dług wdzięczności, przyjacielu. Zbliżył się do dziewczyny.
- Jak masz na imię? – zapytał łagodnym głosem.
- Kayla, mój panie – odparła pewnie. Wstała i podeszła bliżej swojego rozmówcy, szeleszcząc suknią barwy kości słoniowej.
- Ile masz lat? – Zawsze pytał się o wiek, mimo tego że, jak zwykłą mawiać jego matka, „jest to ponad wszelką miarę nieuprzejme”.
- Mój panie, a czy to ważne? – odpowiedziała zalotnie.
- W sumie, to nie – parsknął śmiechem. – Zabawne, ze lordów uczy się tak wielu rzeczy – pisania, historii, geografii, ogłady – ale pomija to, jak zająć się kobietą.
- Och, możesz się nie martwić, mój panie. – Złapała za górę swej sukni. – Jestem całkiem doświadczona. – Odsłoniła zęby w uśmiechu i zrzuciła szaty.

Gdzie ona była przez całe moje życie? – zadał sobie po raz kolejny pytanie, przejeżdżając pod sklepieniem kolosalnej bramy warowni.
Odkąd przestało padać, stolica odżyła. Ulice wypełniły się ludźmi pędzącymi we wszystkie strony, straganami z rozmaitymi towarami, przez okna wychylały się dziwki. W dużym skrócie – było jak dawniej. Cechą, która najbardziej uderzyła Whitefire’a w tym mieście był jego zapach – mieszanina końskiego łajna, potu, taniego ale, dymu i lekkiej nutki morskiego powietrza.
Tawerna, jak zwykle zresztą, pękała w szwach od gości. Powietrze wypełniała typowo karczemna woń – alkohol, dym, jedzenie. Jak dało się przewidzieć, Winnick i Emmet byli już całkowicie i nieodwołalnie pijani, podczas gdy pozostali kapitanowie śmiali się w najlepsze z ich prób śpiewania. Hagen zbliżył się do swoich podkomendnych.
- Witajcie, przyjaciele.
Skinęli głowami w geście powitania.
- Rozumiem, że nie uda mi się wyciągnąć z naszego drogiego Emmeta żadnych informacji. – Wskazał dłonią tańczącego z jedną ze służek Brodacza. – Więc, udało ci się przekonać Leyte’a? – zapytał Velseworda.
- W połowie – odparł marynarz. – Nie da nam więcej, niż tysiąc ludzi. Nie chciał mi powiedzieć czemu. – Łyknął ciemnego ale. – Chociaż tyle, że da nam najlepszych ludzi i statki.
- Ile w sumie ich będzie? W sensie statków.
- Jedenaście, może dwanaście, jeśli zatrudnimy wioślarzy do galer – powiedział obojętnie, wzruszając ramionami.
- Dobrze, załatwimy to – zapewnił. Następnie zwrócił się do pozostałych. – A jak stoimy z zapasami?
- Aż w nadmiarze – odparł Cahan Slade, aktualnie bawiący się złotą nazareńską monetą. Ten niski człowieczek lubujący się w walce nożami i zabawianiem się z dziewczętami był znany we wszystkich portach od Artharos, aż po Cathair Oir. Miał śniadą cerę, czarne, małe oczka, osadzone tak głęboko w czaszce, jakby ktoś dla zabawy mu je tam wepchnął, wysoko osadzone kości policzkowe rysujące się wyraźni pod cienką skórą, duże wargi i krzywe, nieco pożółkłe zęby. Nie miał żadnych włosów, a na pełnym morzu głowę osłaniał wymyślnymi kapeluszami.  – Z pewnością starczy niecałym dwóm tysiącom ludzi na kilka miesięcy, pół roku, albo i rok, jeśli będziemy je oszczędzać.
- Jeśli – bąknął pod nosem Hagen. Postanowił jednak nie tracić humoru. – No cóż panowie, skoro za niedługo będziemy musieli porzucić naszą wspaniałą ojczyznę, powinniśmy jeszcze skorzystać z jej uroków, mam rację?
Odpowiedział mu zgodny okrzyk wielu gardeł:
- Tak jest!

Poranek znów był cholernie zimny i mglisty. Tak bardzo, że Whitefire ledwo dostrzegał koniec pomostu i najbliższy statek, Czarną Jill należącą do Bryenona Velseworda. Choć już nie padało, jego wyjazd obserwowało jeszcze mniej ludzi niż Ironehearta, czy Serpentów. Cholerna mgła.
Do lorda Białej Warowni zbliżył się Amar Redblade w eskorcie dwóch synów. Król położył mu kościstą dłoń na ramieniu i rzekł:
- W tobie nadzieja. Nie zawiedź nas.
Spróbuję. Nie gwarantuję sukcesu, bo ktoś nie chciał mi dać więcej statków.
- Zrobię, co w mojej mocy, Wasza Miłość – odparł jednak na głos.
Po tych słowach zwrócił się na powrót ku oczekującym go łodziom i ludziom, wypływającym ku długiej i żmudnej podróży. Gdy znalazł się na pokładzie Morskiego Burdelu Brodacza, poczuł, jak momentalnie traci poczucie, że grunt pod jego nogami jest stabilny. Wsparł się o burtę i usłyszał za sobą głos Kerwingtona:
- Wypływamy! – wrzasnął tak głośno, że pewnie byłby w stanie zbudzić krakena.
Po jakimś czasie, gdy już zwrócił morzu śniadanie, Hagen podszedł do Emmeta.
- Twój pierwszy raz? – zapytał wilk morski klepiąc się po brzuszysku.
- Pierwszy nie, ale też nie mogę powiedzieć, żebym był weteranem – burknął.
Brodacz ryknął śmiechem.
- Morze trochę cię przeszkoli, a potem przywykniesz, mój panie – oznajmił wesoło.
- Dobrze wiedzieć – odpowiedział, jeszcze bardziej przybity. – Mogę cię o coś zapytać?
- Oczywiście.
- Dlaczego akurat Morski Burdel? – zapytał.
- Ha! To ciekawa historia, mój panie, acz niezbyt przyzwoita, za pozwoleniem.
- W karczmie wygadywałeś takie świństwa, że niewiele znajdzie się gorszych – przypomniał mu Hagen.
- Pewnie masz rację. – Obdarzył lorda uśmiechem. – Więc, gdy jeszcze byłem młody i pełen sił, nie żebym teraz nie był, żeglowałem po tutejszych wodach i natrafiłem na łowców niewolników. Warto zaznaczyć, że ma krypa nie miała wtedy nazwy – dodał. – No, i wiesz zapewne, że niewolnictwo jest u nas niedozwolone. Więc zaatakowałem łotrów i wygrałem. O ile mnie pamięć nie zawodzi, położyłem wtedy dziesięciu Nazareńczyków – pochwalił się. – Ale do rzeczy. Ładunkiem były kobiety – młode i dorosłe, ładne i brzydkie. Miały zostać sprzedane do domów uciech cielesnych za morzem. Wzięliśmy je na pokład, a kiedy przybiliśmy do portu z takim ładunkiem… Cóż, sam chyba rozumiesz, skąd nazwa.
Whitefire zaśmiał się na tyle, na ile pozwalało mu na to obolałe ciało.
- A co stało się z kobietami, które uwolniłeś? Zwróciłeś im wolność?
- Nie – odpowiedział. – Sprzedałem je do burdeli w Cathair Oir.