ROZDZIAŁ X
Morskie fale miarowo rozbijały się o kadłub „Morskiego
Burdelu”, bujając go lekko na prawo i lewo. Lord Białej Warowni opierał się o reling
i wpatrywał w bezkresną taflę wody sięgającą jeszcze hen za horyzont.
Zapowiadał się kolejny zwyczajny dzień żeglugi – Kerwington wykrzykiwał
rozkazy, jego ludzie uwijali się jak w ukropie, żeby je wykonać, a słońce
grzało niemiłosiernie.
Wypłynęli pięć dni temu i jak dotąd nie napotkali
żadnych przeszkód na swojej drodze. O dziwo, nawet jeden człowiek nie skończył
jeszcze za burtą. Nie przytrafił im się żaden sztorm, ani nie zaatakowali ich
piraci, o których nietrudno na wodach Szkarłatnego Morza.
Gdy był zajęty tymi rozmyślaniami, zbliżył się do
niego Brodacz.
- Nie uważasz, że trochę wczoraj przesadziłeś? –
zapytał niby obojętnie.
- Skądże – odparł, wzruszając przy tym ramionami,
chociaż w duchu myślał, że faktycznie nieco przesadził.
Otóż, poprzedniego wieczora Hagen przyłapał jednego
z marynarzy pijanego w czasie służby, a następnie rzucił go pod pokład, gdzie
wszyscy, którzy skończyli służbę właśnie spożywali kolację.
- Słuchać mnie, wy cholerne ochlaptusy! – wydarł
się. – Jeśli jeszcze jeden raz, którykolwiek z was, wy przeklęte moczymordy,
urżnie się na służbie, jak ten tutaj – kopnął czubkiem buta leżącego na
podłodze człowieka – to przysięgam, że osobiście złapię takiego gnoja za fraki,
poderżnę gardło i wyrzucę za burtę! – Walnął pięścią w prowizoryczny stół, by dodać
wagi swoim słowom. – Czy to, kurwa wasza mać, jasne?!
- Tak jest!
- Tak, kurwa, jest! – poprawił ich.
Uśmiechnął się mimowolnie na wspomnienie
rozdziawionych paszcz wilków morskich.
- Omal w portki nie porobili – stwierdził wesoło.
- A znasz może takie powiedzenie, że kapitan, który
niespełna obietnicy, niewart starej baranicy?
- Nie – przyznał obojętnym tonem, choć w jego głowie
zaczęło kiełkować już pewne podejrzenie.
- Szkoda. – Kapitan prychnął. – Bo wiesz, jak teraz
się który urżnie, to faktycznie będziesz musiał go chlasnąć po gardle i
wyrzucić za burtę.
- Bywa. – Na twarzy lorda pojawił się ponury
uśmiech. Postanowił prędko zmienić temat. – Co z „Dziewicą”? – zapytał.
- Załoga w porę zdążyła załatać tą dziurę. Niech
scanthy porwą Srebrną Pięść, Leyte’a i całą tą najemną hołotę! – Splunął. – Nie
potrafią załatwić porządnego statku.
„Dziewica” była jedną z sześciu nazareńskich galer
dostarczonych przez najemne kompanie wyprawie Whitefire’a. Statki z Nazaru
zazwyczaj odznaczały się niebywałą wytrzymałością, jednak ten jeden musiał być
już zdrowo przećwiczony, gdyż trzeciego dnia okazało się, że kadłub przecieka w
kilku miejscach i tylko dzięki szybkiej interwencji załogi statek nie poszedł
na dno.
Owe galery w niczym nie przypominały tych należących
do floty Królestwa – prostych, nieco wręcz topornych statków, których jedyną
rolą było przeć przed siebie czyniąc wśród wrogich sił spustoszenie(często
służyły to tego galeony umieszczone na dziobie – galery po prosty taranowały
wrogie jednostki). Zaś te, które wyszły spod ręki sprytnych Nazarejczyków
prezentowały się zgoła inaczej. Smukłe, o małym zanurzeniu, wyposażone
zazwyczaj w cztery dziesiątki wioseł i potężny żagiel stawiały raczej na
zwrotność i prędkość, niż brutalną siłę. Na burtach znajdowały się wielkie
okrągłe tarcze, które służyły za obronę przeciwko wrażym łucznikom. Jednak nie
to czyniło je niezwykłe, a coś, co znajdowało się pod pokładem, coś, co
sprawiało, że nie sposób było zatopić je przy pierwszym natarciu. Mianowicie,
było tam sześć komór, oddzielonych od reszty pokładu grubymi ścianami, w
których nie było nic. To właśnie one sprawiały, że nazareńskie okręty miały
małe zanurzenie i nie tonęły nawet kiedy wróg mocno je podziurawił. Było kilka
rodzajów tych galer, jednak głównymi były po prostu długie i krótkie. Krótkie
miały około stu stóp długości i czterdzieści wioseł, po dwadzieścia z każdej
strony, zaś długie od stu pięćdziesięciu po dwieście, wyposażone w liczbę
wioseł między sześcioma dziesiątkami, a ośmioma. Długie zazwyczaj brały udział
w morskich bitwach, aczkolwiek i krótkie miały swoje miejsce w wojennej
zawierusze, chociaż częściej używane były przez kupców.
Poza sześcioma galerami z Nazaru (dwie długie i
cztery krótkie), w skład małej floty Hagena wchodziło jeszcze pięć wielkich
kog, które zostały mu przydzielone przez Amara, a przy tym odpowiednio
sprawdzone i zaopatrzone przez kapitanów, a choć nie mogły się równać z
wielkimi okrętami wojennymi Królestwa, to nadal prezentowały się groźnie.
Pozostałymi były statki zwane falołamaczami, a nazwę zawdzięczały swojej masie,
dzięki której mogły się bez trudu przebijać przez wielkie fale, o jakie
nietrudno podczas sztormu.
Były połączeniem urokliwych, smukłych statków z
północnych kontynentów i prostych okrętów z Vandenii. Kadłuby takich jednostek
cechowała niezwykła wytrzymałość i odporność na wszelkie rodzaje uszkodzeń.
Statki wyposażone były w parę żagli, mniejszy i większy, które były używane w
zależności od potrzeb, a także w setkę wioseł używanych przy braku wiatru, złym
jego kierunku lub zwyczajnym pośpiechu. Na pokładzie, mającym od stu
pięćdziesięciu do nawet trzystu stóp długości, znajdowały się dwie balisty
gotowe w każdej chwili do oddania strzału, a na największych z tych i tak
kolosalnych okrętów można było znaleźć nawet katapulty. Podobnie jak
nazareńskie galery, miały pod pokładem kilka pustych pomieszczeń
zmniejszających zanurzenie i szansę zatonięcia. Jednak żaden z takich potworów
nie wchodził w skład wyprawy.
„Morski Burdel” był właśnie jedną z olbrzymich
łodzi, a przy tym chyba budzącą największy respekt swoimi rozmiarami. Na żaglu
można było dostrzec złoty miecz ze skrzydłami na czarnym tle, herb Rodu
Kerwingtonów.
Kerwingtonowie byli starym, w zasadzie jednym z
najstarszych w całym Królestwie, szanowanym Rodem w lennie Whitefire’ów i na
ogół zawiadywali flotą owego lenna, lub przynajmniej piastowali w niej ważne
stanowiska. Ponadto, byli jednymi z nielicznych szlachciców, którzy mogli się
tytułować lordami. W przeważającej większości przywódcy Rodów byli baronami, gdyż
miano „lord” zarezerwowane było dla członków dwunastu wielkich Rodzin. Emmet
Kerwington, znany szerzej jako Brodacz(i częściej wolał, gdy zwracano się do
niego używając jego przydomku, nie imienia, którego z całego serca nie znosił),
był trzecim synem lorda Williama, pana na zamku zwanego Solnym Wzgórzem, a
także włodarza kilku pobliskich wiosek oraz portu. Nazwa warowni wzięła się od
kopalni soli, która się tam znajdowała, zanim Kerwingtonowie uzyskali
przywileje szlacheckie i prawo do zbudowania zamku. Kopalnia była tam dalej,
aczkolwiek jej zapasy się wyczerpywały. Co nie przeszkadzało lordom z Solnego
Wzgórza nią handlować i wzbogacać się coraz bardziej z każdym pokoleniem.
Oczywiście handel nie był dla nich jedynym źródłem dochodu. Mając pod bokiem spore
miasto, które po pewnym czasie zostało nazwane Solankami, połączone z portem
mogli utrzymywać co najmniej kilka okrętów, co też robili. Dzięki wspomnianym
okrętom dokonywali napadów na nadmorskie wsie suan, a nawet wrogie porty.
W latach młodości Emmet bardzo często brał udział w
owych wypadach, dzięki czemu stał się niezwykle wprawnym żeglarzem, a także
zyskał swój przydomek. Wiedząc, że jako trzeci syn nie może liczyć na zbyt
wiele, został kapitanem i wstąpił do Królewskiej Floty.
Z rozmyślań o statkach i historii wyrwał go
Kerwington i dopiero na dźwięk jego głosu, lord zdał sobie sprawę z tego, że
przez dłuższą chwilę wpatrywał się bez większego sensu w linię horyzontu.
- Co jest, znowuż cię pociągnęło? – rzucił
żartobliwym tonem.
- Nie, nie, skąd – zaprzeczył naprędce roztargniony,
choć na wspomnienie dwóch pierwszych dni żeglugi skrzywił się widocznie,
pamiętając, że spędził je głównie przy burcie, zwracając morzu spożyte posiłki,
co marynarze ochoczo określali mianem „daniny, którą szczury lądowe płacą za
wstęp na morze”.
Chociaż lenno Whitefire’ów leżało nad morzem, a
Biała Warownia znajdowała się bezpośrednio nad brzegiem, Hagen nigdy nie
zgłębił tajników sztuki żeglarskiej. I teraz srodze się to na nim mściło. Na
przykład, gdy widział kpiące uśmiechy i drwiące zeń spojrzenia, w chwili, gdy
kazał kilku ludziom „odwiązać tą linę, żeby coś tam”. Jakkolwiek był świadom,
że sobie zasłużył, mocno go to irytowało.
Przyłapał się na tym, że znowu był rozkojarzony i
zgubił wątek.
- Po prostu… zamyśliłem się – rzekł po chwili.
- Nad czym myślałeś? – Uśmiechnął się półgębkiem,
wspierając się plecami o reling. – Czy nie wpadniemy czasem na wielkiego,
strasznego morskiego potwora, który wciągnie nas pod wodę, a po naszej skromnej
flotce słuch wszelki przepadnie? – prychnął kpiąco.
- Raczej zastanawiałem się, czy nie zaskoczy nas
jakiś sztorm – wycedził przez zęby.
Kerwington zaczynał działać mu na nerwy.
- Marne szanse – powiedział tonem osoby
wszechwiedzącej. – Na niebie nie widać nawet jednej chmurki, a i wiatr jest
tylko dla zasady.
Bądź co bądź, Emmet spędził sporą część życia na
pokładzie okrętu, więc Hagen założył, że wie co mówi.
- Licho nigdy nie śpi – powtórzył stare powiedzenie
lord, nie za bardzo wiedząc, co na to odpowiedzieć.
- Ano – przytaknął Brodacz – prawda. Na szczęście
zdaje się, że postanowiło nas tym razem omijać szerokim łukiem. A razem z nim
wszystkie wesołe krakeny, piraci i inne tałatajstwo – Wyszczerzył pożółkłe zęby
w uśmiechu.
- Szczerze powiedziawszy, nie dziwię mu się –
odpowiedział kąśliwie. – Ty i twoi ludzie swoim wyciem wystraszylibyście całe
stado trakenów i co najmniej dwie wielkie floty piratów. – Postarał się, by
jego głos brzmiał obojętnie, a twarz zachowała kamienny wyraz. I sądząc z
reakcji Kerwingtona, udało się.
- Sam też nie szczędziłeś wczoraj w nocy gardła –
wypomniał mu oskarżycielskim tonem.
Fakt, Hagen usiłował dotrzymać kroku korsarzom, ale
po siódmym kuflu rumu legł jak długi. Jednak do tego czasu zdołał wraz z załogą
zaśpiewać „Wzburzone Morze”, „Złotowłosą Pannę”, a także „Czarnego Flinta”. I o
ile dwie pierwsze pieśni były z grubsza zwykłymi, wesołymi ludowymi
przyśpiewkami, o tyle ta trzecia była długa i smętna. Dziwiło go, dlaczego w
pijackim transie postanowili zaśpiewać akurat tą, traktującą o burzliwych dziejach
straszliwego pirata, Czarnego Flinta.
Owy Flint żył bez mała sto pięćdziesiąt lat temu i
nawet pomimo upływu czasu, jego postać nie zniknęła pośród setek i tysięcy mu
podobnych. Przeciwnie wręcz – wciąż obrastała w kolejne szczegóły, wymyślane
przez minstreli, by urozmaicić jakoś swój repertuar.
Jednak wracając do samego pirata – Flint był
mieszkańcem Dermatii, kraju położonego daleko na wschód od Nazaru, chociaż
również przymorskiego, aczkolwiek obfitującego w stepy, rozległe równiny, a
przy północnej granicy – także w lasy. Dermaci słynęli ze swojej ciężkiej
piechoty, świetnych kuszników i wyborowych oddziałów konnych łuczników, zwanych
vulnirami, co z dermackiego znaczyło po prostu „obrońcy”. Miano to
zawdzięczali, jak głosiła legenda, walnej bitwie, w której obronili stolicę Dermatii
– Ceardis. Flint we wczesnych latach swego życia szkolił się na vulnira, zanim
jego oddział nie został rozbity przez najeźdźców z pobliskiej Abisydii. On sam
zdołał się uratować i dotrzeć do Ceardis, gdzie zaciągnął się jako majtek na
jednym ze statków. Po kilku miesiącach wszczął bunt na pokładzie i przejął
dowodzenie, a następnie zajął się piractwem. I nie byłoby w tym nic
niezwykłego, gdyby nie to, że udało mu się skrzyknąć potężną flotę pirackich
okrętów, która zagroziła nawet Majderze, największemu i najlepiej obwarowanemu
portowi na świecie. By wygrać z siłami Czarnego Flinta, Nimhar, Nazar i
Vandenia musiały wystawić wszystkie swoje okręty. Z bitwy, która rozgorzała,
cało wyszła jedynie trzecia część wszystkich okrętów. Mówiło się, że Flint
widząc, jak jego armia zostaje rozniesiona, po prostu wskoczył do wody, by
pochłonęło go morze. W niektórych podaniach można było znaleźć informacje o
jakiejś kobiecie, do której pałał on miłością.
Hagen po chwili zdał sobie sprawę, że Kerwington się
na niego gapi, oczekując jakiejś odpowiedzi.
- Cóż… faktom nie zaprzeczę – stwierdził kwaśno się
uśmiechając. – Swoją drogą, chyba kończy się nam zapas, prawda?
Kapitan westchnął.
- Niestety tak. Przy tym tempie, starczy nam jeszcze
rumu i ale na dwa, może trzy dni.
- To albo je zmniejszymy, albo koniec z conocnymi
libacjami – powiedział opryskliwie, gdyż skutki minionego posiedzenia przy
beczce trunku wciąż dawały mu się we znaki.
- Ale – zaczął Emmet – nie ma tego złego, co by na dobre
nie wyszło, he?
- Co ci po łbie chodzi?
- Jeśli skończą nam się te zacne trunki, może
obejdzie się bez podrzynania gardeł, prawda? – Uśmiechnął się do lorda
promiennie.
- Tak, masz rację – odparł machinalnie, gdyż jego
uwagę przykuło coś, co przed kilkoma sekundami pojawiło się na horyzoncie.
- Na co tak patrzysz? – Marynarz zmarszczył brwi.
Whitefire poderwał się z miejsca, w którym stał i
podbiegł do przeciwległej burty. Wsparty o reling, wpatrywał się ciemniejący
kształt majaczący w dali.
- Piraci? – zapytał.
Czoło Brodacza przecięła pozioma zmarszczka,
oznaczająca, że się namyśla.
- Nie, raczej nie – stwierdził na pozór obojętnym
tonem, spod którego przebrzmiewała lekka nutka strachu. – Obawiam się, że jest
gorzej. Znacznie gorzej.
Hagen też to zrozumiał.
- Chyba wykrakałeś – powiedział grobowym głosem.
W ich stronę zbliżał się sztorm.
Ten "Morski Burdel" mnie tak pokłada... xDDDDDDD
OdpowiedzUsuń"Nie spełnia", a nie "niespełnia". I parę innych błędów też było, ale można przymknąć na to oko.
Fajniejszy był tamten sposób nazywania rozdziałów ;___;
Ale cóż, notka przyjemna, mimo iż nic się nie dzieje.. ale akcja z cholernymi ochlaptusami piękna ;D
Spodziewałam się sztormu.
Każdy się spodziewał.
Jesteś przewidywalny...
Bedem duszy, to sobiem kupiem, taki pjenkny statek ;-;
UsuńPiszę na szybko, to jest dużo błęduf xD
Ale mniej możliwości pisania rozdziałów ;-;
Długo mi już we łbie siedziała xddd
Idem golidź żyły ;-;
Bardzo szybko nowy wpis, wow. (:
OdpowiedzUsuńOtóż może zacznę od minusów, a skończę na plusach. (:
Toteż pojawiło się trochę błędów, a zwłaszcza z "nie". Rozumiem, że było to pisane na szybko, aczkolwiek warto nie tracić poziomu (nie żebyś go tracił…). (;
Z kolei, mam pytanie - ty tą strefę czasową wybrałeś czy nie chce ci się jej zmienić? :D
Pluuusy:
Nazywanie rozdziałów - zdecydowanie bardziej przejrzyste. Osoby "nowe", nowi czytelnicy na pewno się połapią w końcu. Oczywiście, osoby które były z tym blogiem od początku, przywykły do ówczesnego sposobu, ale czytelników będziesz miał tylko więcej, więc warto coś im 'oddać'. (:
Ponadto podoba mi się, iż ten wpis jest wyjątkowo spokojny, przyjemny. Ja już niedługo będę miała dużo stresów, toteż muszę zwolnić tempo. xD
Ach, no i oczywiście Morski Burdel najlepszy. (:
Pozdrawiam,
Monia
P.S Wybacz, że się nie zalogowałam, ale mój fon się niezbyt lubi z bloggerem. ):
obiecałem, że się postaram dawać notki co dwa tygodnie, toteż dałem :d 13-ego zapomniałem, bo... bo tak xD
UsuńWiem, leń jestem i mi się nie chce sprawdzać, no nie poradzę ;-;
Jak wyżej - leń jestem :D
Ta, wiem xD Na dłuższą metę to nie mogło wypalić ;-;
Tak jak i opo :dd
No ba :D
Zdrówka :d
Czyli co… Morski Burdel jako przystawka, na obiad spokojne, delikatne danie, a na deser sztorm oraz niespodzianka w postaci zmiany 'numeracji' rozdziałów. Dobrym winem był wątek, kiedy to Lord Białej Warowni 'obiecał' pewne rzeczy swej załodze. ;)
OdpowiedzUsuńSpokojny wpis, Morski Burdel wali wszystko i wszystkich na łeb, błędów nie widziałam, a jak były to i tak u Ciebie jest ich mało.
Twoje wpisy jak zwykle trzymają poziom. ;) Pięknie wszystko opisane.
Pozdrawiam.
Taki pyszny obiadek :ddd Wątek z opieprzeniem załogi już od dawna po łier chodził, szczerze mówiąc xD
UsuńI fajno :d
Dziękówa :D
Zdrówka
ŚWIETNE! PISZ DALEJ! NIE KOŃCZ, SZKODA BY BYŁO TAKIEGO TALENTU JAK TWOJEGO!
OdpowiedzUsuń