ROZDZIAŁ XI
R’hayn Larthena był jednym z najgęściej zalesionych
obszarów w całym Królestwie Aerdenu, a przy tym i jednym z największych. Nazwa ta wywodziła
się z języka nazareńskiego. „Larthena” znaczy „źródło”, zaś „r’hayn” – „las”.
Swoje imię owy las zawdzięczał znajdującym się w jego centrum gorącym jeziorom,
na które natrafili Nazareńczycy podczas jednej ze swoich pierwszych ekspansji
na teren Vandenii(warto zaznaczyć, że tylko nieliczni tego dokonali). Nazwa,
mimo że cudzoziemska, przyjęła się w Królestwie i była często używana.
Ściana drzew lasu górowała majestatycznie nad miasteczkiem
Hindhoren, w której to wojsko Serpentów zatrzymało się na popas. Mieścina była
całkiem duża, co zawdzięczała swojemu położeniu nad Traktem Królewskim, a także
bliskości R’hayn Larthena; las bowiem, choć tajemniczy i trudny do zbadania, a
do tego otoczony licznymi mrocznymi opowieściami, obfitował w zwierzynę łowną,
zaś w razie nagłego ataku, gwarantował schronienie.
Widok, jaki Hindhoren sobą przedstawiało, cieszył
oko i podnosił na duchu. Z górą dwie setki solidnie zbudowanych z kamienia i
drewna domów krytych strzechą otoczone były wysoką na mniej więcej dziesięć
stóp palisadą, obsadzoną gęsto strażnikami uzbrojonymi z krótkie włócznie,
miecze i rogi. W umocnieniu odgradzającym tą spokojną mieścinę od
niebezpieczeństw znajdowały się jedynie trzy bramy – pierwsza, największa,
wychodziła na zachód, na gościniec i była wzmocniona kamieniem, a także
strzelistymi strażnicami, w których stacjonowali łucznicy. Druga prowadziła w
głąb lasu, na wschód i pozbawiona była odrzwi, gdyż nikt nie spodziewał się
ataku od strony puszczy. Trzecie wrota, nazwane bramą tylko przez grzeczność,
znajdowały się w południowej części palisady i były niewiększe, niż średnich
rozmiarów drzwi. Powstały na wypadek, gdyby wróg atakował od wschodu i zachodu,
jak wyjaśnił starosta, i miały pozwolić mieszkańcom na wysłanie kogoś po pomoc.
Największe
budynki, należące do najbardziej majętnych mieszkańców, stały wzdłuż głównej
drogi, wiodącej prosto od bramy wschodniej, do bramy zachodniej, mającej coś
koło czterystu jardów długości. Nad wszystkimi pozostałymi zabudowaniami,
górowała gospoda, którą zajęli na swój użytek lordowie i baronowie, wyganiając
zeń nielicznych i tak gości. Owa budowla wystawała tylko trochę ponad palisadę
z grubych bali, ale, jako iż była jedynym piętrowym budynkiem w okolicy, widać
ją było nawet z drugiego końca Hindhoren. Nosiła nazwę „Pod Zmarzniętym
Baronem”, za którą to kryła się, jak to już w przypadku oberż bywa, dosyć
zajmująca historia.
Otóż, pradziad właściciela, niejaki Hoen, miał
oberżę, która wtedy jeszcze nie nosiła nazwy. Było to w czasach, kiedy
Hindhoren dopiero powstawało i składało się jedynie z dziesięciu, może
jedenastu domów, karczmy i kuźni. Rzecz, o której opowiadał aktualny właściciel
„Zmarzniętego Barona”, działa się zimą, jakieś cztery cykle temu. Stary już
wtedy Hoen właśnie wnosił do środka swej oberży drwa na opał, gdy wpadł na
niego jakiś wymizerowany człowiek, na wpół żywy z wyziębienia. Pradziad
oberżysty, jako człek dobrego serca zaopiekował się ów człowiekiem, nakarmił go
odział i zaopiekował się nim, dopóki nie minęła zima. Gdy niespodziewany przybysz
się ocknął, okazało się, że był baronem z pobliskiego zamku, a w geście
wdzięczności za gościnę podarował staremu Hoenowi garniec pełen złota. Nikt nie
wie, co stało się z tą małą fortuną, może poza samym Hoenem, a także baronem –
z dawna już zmarłym, który, jak twierdził karczmarz, zwał się Creaby Tellery.
Nie wiadomo, jakie okoliczności przywiodły tu Creaby’ego, choć jest możliwe, by
tu dotarł – z zamku na wzgórzu Lerdo do Hindhoren jest nieco ponad dziesięć mil
drogi w linii prostej.
Właśnie z powodu zamku Lerdo siły Serpentów
zatrzymały się w tym skromnym miasteczku. Pchnięto posłańców do barona
Tellery’ego, by zbierał siły i stawił się z nimi czym prędzej pod Naithair,
gdzie wysłany został trzon armii z Wężowego Lenna już kilka dni temu. Przy Serpentach
i towarzyszących im możnowładcach została symboliczna eskorta licząca sobie
nieco ponad czterystu ludzi, głównie rycerzy wchodzących w skład świty danego
szlachcica.
Creyne przechadzał się wraz z Sanderem po rozległych
polach otaczających Hindhoren, znudziło ich bowiem spokojne miasteczko, a
świecące jasno i wysoko słońce zachęcało do pieszych wędrówek bardziej, niż do
siedzenia w dusznych wnętrzach domostw. Wiatr wprawiał w ruch sięgające po
horyzont zboże. Ten miarowy, spokojny i jednostajny widok przywodził na myśl
morskie fale, przypomniał Creyne’owi o położonym na nadmorskim klifie dumnym i
potężnym Naithair.
Westchnął.
Od twierdzy Serpentów dzieliła ich aktualnie
odległość jakichś stu osiemdziesięciu mil w linii prostej. A ich droga wiodła
przez wszystkie zamki Wężowego Lenna. Najdłuższą i zarazem najżmudniejszą część
podróży mieli przed sobą – zmierzali ku Hethnarrow, zamku Cerrenów, położonemu
głęboko w puszczy(a dzięki temu niezwykle trudnemu, niemożliwemu wręcz, do
zdobycia, jak lubili się Cerrenowie chełpić). Następnie konieczne będzie
pchnięcie posłańców do co mniejszych rodów, oni zaś rozpoczną zbierać swoich
chorążych, by następnie przegrupować się, sformować jako taki szyk i ruszyć pod Naithair na wezwanie. Sander zakładał w optymistycznym scenariuszu, że
najwyżej trzecia część wszystkich sił wróci z powrotem, a jako, iż był jednym z
weteranów Kampanii Letniej, można było zakładać, że zna się na wojnie.
Kampania Letnia zaczęła się dwadzieścia pięć lat
temu. Król Amar był wtedy jeszcze młody, ale już zasiadał na tronie; jego
ojciec zmarł bowiem na morzu, jego statek zatonął podczas sztormu. Brali w niej
udział aktualni i ówcześni lordowie. Zebrano armię liczącą sobie bez mała
sześćdziesiąt tysięcy doświadczonych wojowników i wyruszono na ziemie Imperium.
Choć wróciła jedynie siódma, co najwyżej szósta, część całej ekspedycji, uznano
ją za niezwykle udaną. Wydawać się mogło, że zadano krajowi suan ciężkie rany,
które nie mogły zabliźnić się szybko; niektórzy twierdzą, że oddziały Aerdenu
położyły w boju czterokrotnie więcej przeciwników, niż same straciły. Podczas
owej wyprawy wsławili się między innymi Sander, Amar, tajemniczy człowiek,
imieniem Craiden, którego prawdziwa rola niewielu tylko była znana, Stamar
Wend, a także ojciec Creyne’a, teraz powszechnie poważany przez każdego w
Królestwie. I zapewne przeklinany przez jego wrogów. Suanie z pewnością żywią
sporą niechęć do Rodziny z Wężowego Lenna, która już wielokrotnie przyczyniła
się do licznych porażek Imperium w wielu bitwach.
A jednak, suańskie hordy ponownie wypowiedziały
wojnę Królestwu Aerdenu i wszystko wskazywało na to, że tym razem ich strategia nie
będzie się opierać na „bijcie w nich, jest nas więcej!”, jak to już drzewiej
bywało. Przeczucie mówiło młodemu Serpentowi, że skoro wróg zdołał tak szybko
zająć jedną z największych warowni zbudowanych ludzką ręką tak szybko, to z
pewnością nie był głupcem i znał się na swoim fachu.
Z ponurych rozważań wyrwał go głos Swiftlane’a.
- Coś taki zachmurzony? – rzekł wesołkowato. –
Trzeba cieszyć się tym dniem, bo zapewne jest jednym z ostatnich, w których
możemy sobie beztrosko chadzać wśród pól i zajmować się nieróbstwem!
- Kiedy przyjdą chłodne dni jesieni – zaczął Creyne
– w twym trybie życia zmieni się to, że zamiast pośród rozległych pól, będziesz
zajmował się nieróbstwem w przytulnych murach zamku. – Uśmiechnął się
promiennie i obaj zarechotali.
- Chciałbym, żeby tak było – przyznał szczerze. –
Mimo wszystko… - Nie dokończył tej myśli, bowiem jego uwagę przykuł jakiś
obiekt skryty w cieniu olbrzymich drzew.
Lord Boldhill pomaszerował w tamtym kierunku, a
Creyne podążył za nim. Po chwili ich oczom ukazała się mała chatynka zbudowana
z solidnych bali kryta strzechą. Z komina, który był jedyną kamienną częścią
budynku, wylatywała nikła smuga dymu. Na podwórzu znajdowały się dwie postacie
w burych płaszczach, dość niskie jak na tutejsze standardy. Jedna z nich
siedziała na ganku z wyprostowanymi nogami i paliła fajkę, zaś druga strzelała
z dużego prostego łuku w tarczę. Creyne mimowolnie przełknął ślinę, widząc, z
jaką prędkością i precyzją łucznik wypuszcza kolejne strzały, bezbłędnie
trafiające do celu, jakim był sfatygowany strach na wróble, stojący w
odległości mniej więcej pięćdziesięciu jardów od strzelca.
- Niech mnie scantha zeżre, jeśli to nie ty,
Craidenie z Delerith! – zawołał Swiftlane radośnie. – Wszyscy zastanawialiśmy
się, gdzież to się zapodziałeś, przyjacielu! A tu proszę, tuż pod moim nosem!
Kto by pomyślał!
Słowa te kierował do strzelca, lecz do człowiek
siedzący na ganku się odezwał. Jego twarz skrywał kaptur płaszcza, spod którego
wystawała jedynie szpakowata broda.
- Nic się nie zmieniłeś – mruknął niskim głosem. –
Dalej na powitanie zaczynasz drzeć się w biegu, jakbyś zobaczył co najmniej
królową Nazaru rozkładającą dla ciebie nogi. A do tego wciąż mylisz mnie z kimś
innym – dorzucił z ledwo wyczuwalną nutką urazy w głosie.
- Nic nie poradzę, żeś takim niepozornym
człowieczkiem – odrzekł z właściwą sobie beztroską Sander. Creyne natomiast
zastanawiał się, kim był ten człowiek, że tak spoufalał się z baronem.
Aczkolwiek miano „Craiden z Delerith” było znane, choć nikt nie wiedział, czym
owy człowiek tak naprawdę się zasłużył. Teraz nadarzała się okazja, by go
poznać.
- Co fakt, to fakt – burknął, odrzucając kaptur do
tyłu. Jego ponura twarz miała ostre rysy i dało się na niej dostrzec
zmarszczki. Miał krótkie, postrzępione włosy, tego samego szpakowatego koloru,
co jego broda. W sumie, nie wyróżniał się zbytnio, jeśli chodzi o wygląd.
Jedynym, naprawdę godnym uwagi szczegółem były stalowoszare oczy, w których
nigdy nie pojawiało się niezdecydowanie.
- Przedstawisz nam swego towarzysza, którego
nieopatrznie wziąłem za ciebie? – zapytał, nie siląc się na skrywanie uśmiechu.
- Oczywiście. Calleigh, synu, podejdźże tu i pokaż
się naszemu drogiemu lordowi krzykaczowi.
Calleigh także odrzucił kaptur skrywający jego
twarz. Okazało się, że był mniej więcej w wieku Creyne’a, ale z pewnością nie
dorównywał mu wzrostem; był o całą głowę niższy, miał czarne jak węgiel włosy
sięgające ramion, prosty nos, a nie orli, jak Craiden. Jednak oczy miał inne
niż ojciec. Błękitne i pełne życia, aczkolwiek tak samo nieugięte i
przepełnione zdecydowaniem, tak samo jak te Craidena.
- Przepraszam, że się wtrącam, ale może mnie też
wypadałoby przedstawić? – rzucił niewinnym głosem Serpent.
- Ach, oczywiście! O czym ja myślałem, że mogłem o
tym zapomnieć?
- Może o nazareńskiej królowej? – zasugerował
spokojnie Creyne, a Sander zmełł w ustach przekleństwo.
- Craidenie, Calleigh, mam zaszczyt przedstawić wam
sir Creyne’a z Rodziny Serpentów, władców Naithair i Wężowego Lenna, z
dziada pradziada piastujących wysokie funkcje w Królestwie Aerdenu, zasłużonych
dla…
- Sanderze, jak to jest, że nigdy ci się gęba nie
zamyka, ha? – zapytał z kamienną twarzą Craiden, a Swiftlane, jak na zawołanie,
zamilkł.
- Zapomniałem już, jaki bywasz nieprzyjemny w obyciu
– mruknął pod nosem lord Boldhill.
Craiden wzruszył ramionami i zrobił minę
niewiniątka, a następnie wyciągnął dłoń w stronę młodego Serpenta.
- W każdym bądź razie, jestem zaszczycony, mogąc
poznać tak zacną osobistość – rzekł dwornie. Creyne bez wahania uścisnął
prawicę drobnego mężczyzny, która okazała się zadziwiająco silna. – Zwą mnie
Craiden z Dellerith, jak już pewnie zauważyłeś.
- Zauważyłem – odpowiedział z uśmiechem. –
Zastanawia mnie jednak pewna rzecz. Mniemam, że jesteście dobrymi znajomymi,
skoro Sander nie mógł powstrzymać swej wrodzonej wylewności.
Craiden przytaknął bez słowa.
- Skąd jednak się znacie? Mogę jedynie się
zastanawiać, choć jestem niemal pewien. Któż bowiem nie słyszał o Craidenie z
Dellerith?
- Cóż mogę rzec? – Wzruszył ramionami. – Spotkałem
tego obdartusa podczas Kampanii Letniej i tak się złożyło, że walczyliśmy ramię
w ramię. Wiąże się z tym dość ciekawa historia! – Ponure oblicze rozjaśniło się
na chwilę. – Z chęcią zapoznam cię z przebiegiem pewnej bitwy, podczas której
nasz drogi lord Sander…
- Myślę, że wystarczy wspominania – stwierdził
chłodno Swiftlane. Był jednak człowiekiem, który nie był w stanie gniewać się
na dobrych przyjaciół, toteż machnął obojętnie ręką i zmienił temat; nie lubił
bowiem wspominać bitwy, o której miał zamiar opowiedzieć Craiden. – Obaj wiemy,
że nie masz sobie równych, jeśli chodzi o łuk. A z tego, co widzieliśmy, twój
syn jest niemalże tak samo dobry!
- Ha! – odezwał się Calleigh. Miał miły, dźwięczny
głos. – Słyszałeś, ojcze? Prawie ci dorównałem! – Wyglądało na to, że uwaga
Sandera wprawiła obydwu łuczników w rozbawienie.
- Czyżbym powiedział coś zabawnego? – Popatrzył z
ukosa na uśmiechających się pod nosem syna i ojca.
- Z całym szacunkiem – zaczął chłopak – panie, ale
chyba nie widziałeś, jak potrafi strzelać Craiden z Dellerith! To, co przed
chwilą widzieliście, było ledwie namiastką umiejętności, jakie posiadł mój
drogi ojciec, a jakie sam mam nadzieję posiąść ja!
- Jak dla mnie, strzelałeś naprawdę dobrze –
stwierdził Creyne.
- Bo strzelał – wtrącił się Craiden. – Ale „naprawdę
dobrze” to jeszcze nie „perfekcyjnie”.
- A ty strzelasz „perfekcyjnie”? – zaciekawił się
Swiftlane.
- Ależ oczywiście.
Po tych słowach, wszedł do wnętrza domu, a po chwili
wyszedł z takim samym łukiem, jakiego przed chwilą używał jego syn i kołczanem
pełnym strzał. Lustrował przez chwilę okolicę, a następnie powiedział:
- Widzicie to wiadro powieszone na paliku, jakieś
sto pięćdziesiąt jardów na zachód?
Wszyscy skinęli głowami.
- To patrzcie.
Jednym płynnym ruchem nałożył długą, czarną strzałę
na cięciwę, naciągnął, wziął kilka poprawek i wystrzelił. Pocisk przez kilka
sekund przecinał powietrze, po czym wbił się z ledwie słyszalnym stukiem w cel.
Creyne i Sander wybałuszyli oczy i z podziwem popatrzyli na szpakowatego
mężczyznę. Craiden skłonił się uprzejmie. Kiedy Swiftlane’owi wróciła mowa,
powiedział:
- Właśnie to miałem na myśli! Takiego strzelca ze
świecą szukać! Słyszałem coś o jakimś Arionie z zachodnich lenn, ale z
pewnością nie mógłby się z tobą równać! Może dołączyłbyś do nas? Jako
doświadczony dowódca miałbyś zagwarantowane wszelkie wygody i luksusy!
Creyne mógłby przysiąc, że w tej chwili zobaczył w
oczach Calleigha błysk podniecenia.
- Nie – padła odpowiedź.
- Czemu?
- Po prostu nie. – Ton wypowiadanych słów sugerował
dobitnie, że Craiden nie chce dłużej roztrząsać tematu.
- I dobrze! – krzyknął Sander. – Gnij tu i czekaj,
aż suanie spalą twoją drogocenną chatynkę! Nie przychodź potem z płaczem do
nas, że cię nie obroniliśmy! Creyne, zostaw tego wiejskiego chama, idziemy!
Odwrócił się na pięcie i odmaszerował, a Serpent,
nie za bardzo wiedząc, co ma robić, podążył za nim.
- Nie sądzisz, że przesadziłeś?
- Ależ skąd! – odpowiedział, uśmiechając się od ucha
do ucha. – Craiden jest człowiekiem dumnym, pamiętaj. Nim się obejrzymy,
przyjdzie do nas i powie, że zrobi nam tę przyjemność przystania do naszej
skromnej kompanii.
- Pewnie masz rację.
Następnego dnia wyruszyli w drogę ku Hethnarrow, ale
Craiden się nie pojawił, choć Sander wciąż w duchu miał na to nadzieję. Przed
nimi roztaczał się widok na R’hayn Larthena, który niezbyt napawał optymizmem.
Ciemne, poskręcane olbrzymie drzewa, których masywne korzenie przecinały drogę,
zdawały się żyć własnym życiem i rozmawiać ze sobą językiem składającym się z
cichego skrzypienia i szumu liści, pokrywających całą puszczę grubym
baldachimem przepuszczającym tylko cienkie wiązki światła. Sczerniałe gałęzie
tych majestatycznych kolosów były poskręcane i powyginane w nienaturalnych
pozycjach, splatały się ze sobą tworząc budzące grozę kształty. Creyne
zastanawiał się, jak stary musi być ten las, skoro aby objąć pnie co większych
drzew potrzeba by było z półtorej tuzina ludzi. Wiele roślin rozrosło się tak
bardzo, że wchodziło na trakt.
Trudny teren znacznie utrudniał przeprawę, więc w
ciągu pierwszego dnia marszu przebyli ledwie piętnaście mil. W obozowisku, gdy
zostały rozłożone namioty i rozpalone ogniska, Sander westchnął.
- Znów żarcie na ziemi.
- Lepiej przywyknij, mój ty delikatny lordzie –
rzekł wesoło Creyne, choć sam średnio przepadał za jadaniem poza miastem lub
choćby gospodą.
Siedzieli przez chwilę w ciszy, wpatrując się
buchające z ogniska płomienie. Serpentowi wydało się, że drzewa za nim wydają z
siebie gniewne pomruki widząc, jak płonie roślina. Odgonił jednak od siebie te
bezsensowne myśli. Oparł się o masywny pień i przymknął oczy, wsłuchując się w
dźwięki Lasu Źródeł.
Szum liści i skrzypienie gałęzi, krzątanina małych
leśnych zwierzątek i ciche pohukiwania sowy przyczajonej gdzieś w gęstwinie,
plusk wartkiego strumienia płynącego opodal i trzask płomieni ogniska. Wycie
wilka gdzieś daleko, rozmowa przy ognisku traktująca o dziewkach, skwierczenie
piekącego się udźca i… tętent kopyt?
Wsłuchał się dokładnie, marszcząc brwi. Tak, to
zdecydowanie był dźwięk pędzącego konia, chyba nawet dwóch. Stukot stopniowo
się przybliżał, aż w końcu dało się go słyszeć w całym obozie. Creyne odruchowo
sięgnął po miecz.
Na polankę, na której urządzili sobie obóz, wpadł
zakapturzony jeździec, przy którego siodle wisiał charakterystyczny długi łuk,
a także kołczan pełen długich strzał. Rycerze zerwali się z miejsc, uzbrojeni w
topory, miecze, a nawet noże, ale Sander powstrzymał ich ruchem ręki.
- A jednak się zdecydowałeś, co, stary draniu? –
zawołał rozradowany.
- Nie do końca – odpowiedział dźwięczny głos. Kaptur
opadł i zebranym ukazała się twarz Calleigha. Creyne uniósł pytająco brew. –
Ojciec już tu jedzie i chce ze mnie drzeć skórę pasami, za to, że postanowiłem
się do was przyłączyć. – Uśmiechnął się promiennie.
Królowa Nazaru rozkładająca dla Sandera nogi.. what the fuck?! xD
OdpowiedzUsuńRozdzialik przyjemny, choć nic się nie dzieje.. no nie licząc tych dwóch nowych bohaterów. Calleigh nawet fajny, jego ojciec trochę wkurzający...
Ale czemu Sander nie chce wspominać tej bitwy? Czyżby się w niej skompromitował?
Nazarejczycy - Nazaret, tak btw xD
Zawsze Nazar będzie dla mnie Nazaretem.
Masz komenta i ciesz się.
Chłop się każdej okazji łapie, nie? xD
UsuńJego ojceic miał trudne dzieciństwo :dddddddddddd
Mniej więcej xd
Wiedziałem, kurwa, wiedziałem xddd Fak, miało być "Nazareńczycy" xd Trza poprawić xdd
Wiem
Radość xd
Nie xDDD
UsuńWidać.
Chcę wiedzieć ._.
Ee.. to była dygresja tylko xd Nawet nie zauważyłam, że napisałeś przez "j" xdd
Tak! xD
UsuńZa niedługo się dowiesz xD
Ja nie napisałęm, tylko ten durny Word poprawił xd
Chcialabym, aby moje komentarze byly w miare w dobrym stanie, nie w punktach, lecz w pieknej, spojnej calosci, co generalnie jest niemozliwe, aczkolwuek sie jdzisiaj postaraam.
OdpowiedzUsuńHindhoren to piekna nazwa...
Chyba jestes komus bardzo wdzieczny, bo kilka razy widzialam "zawdzieczal" xd troche to uderzalo moje zmeczone oczeta, ale dalo sie wytrzymac, ba, barfzo pfzyjemne sie czytalo ;d
" a świecące jasno i wysoko słońce zachęcało do pieszych wędrówek" - to mnie rozwalilo. xd
Facet usmiechajacy sie promiennie... hm, dziwnie to brzmi xd nie traktuje tego oczywiscie jako blad :p
"- Nic się nie zmieniłeś – mruknął niskim głosem. – Dalej na powitanie zaczynasz drzeć się w biegu, jakbyś zobaczył co najmniej królową Nazaru rozkładającą dla ciebie nogi. A do tego wciąż mylisz mnie z kimś innym – dorzucił z ledwo wyczuwalną nutką urazy w głosie." - hahahaha.
Generalnie, to nie wiem, ile w tym prawdy, aczkolwiek cos mi ktos mowil, ze jesli jeden z rodzicow ma szare oczeta, nie ma zadnych szans, aby potomek mial oczy niebieskie. Ale to szczegol, a na dodatek niepotwierdzony. :p
Co do nowych bohaterow...
Syn mnie nie przekonal, w ogole. :p irytujacy. Cholernie irytujacy.
Co do jego ojca... hm. Nie mam jeszcze o nim wyroobionego zdania, ale zdecydowanie bardziej przypadl mi do gustu niz synek. Bardzo pewny siebie, dumny typ. Jak tak o nim pisze, to doszlam do wniosku, ze go nawet polubilam. :p
Mam wrazenie, ze szybko ich wybijesz.
Po kazdym kolejnym rozdziale mam wrazenie, ze nastepny nie moze byc lepszy - nie tylko pod wzgledem fabuly, a takze opisow i dialogow. Jak pieknie wyprowadzasz z błedu. ;d
Ala.
Ostatni akapit:
Usuń* akcja, nie fabula
Pięknie wyszło :')
UsuńNo ba ;-; Ja bym chciał mieszkać w miejscowości o takiej pięknej nazwie ;-;
O ty... nie, kurwa, nie chce mi się szukać, sorka xdd
A co ty, zimę jednak lubisz? :d
A czemu by nie, hęęęę? ;-; PRzecie promienny uśmiech to nie uśmiech, tylko stan umysłu ;-;
Cieszem siem, żem tak ciem owa wypowidź rozradowała xd
A ten ma niebieskie, jako wyciągnięta średnia z dwóch innych kolorków ;-;
Kurdupelek nieopierzony, cóż zrobić :3
Radość, kurwa xd
Nieeeeeee, za szybko bym bohaterów wytracił ;-;
Dziękuję ślicznie ;d
Max